wyróżnienie w XXVII Konkursie o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
Ile razy przyjeżdżam do USA, pytają mnie, jakim typem gwiazdy filmowej jestem, a ja odpowiadam: Tomem Cruisem.
– Shah Rukh Khan w talk show Davida Lettermana
Tom Cruise, zwany często „ostatnią gwiazdą filmową”. Kluczowym elementem magnetyzmu aktora zawsze było wrażenie, że między jego filmografią a jego biografią wyjątkowo łatwo postawić znak równości, dylematy na ekranie stanowiące odbicie wzlotów i upadków poza ekranem. A że niezależnie od wieku i scjentologicznych kontrowersji jest on ideałem Amerykanina, do bólu zwykłego, ale też wyjątkowego w każdym calu, losy jego ekranowych bohaterów często nietrudno było interpretować jako lustro losów USA.
Minutowy debiut w Niekończącej się miłości, nieletni podpalacz Billy wbiegający na ekran truchtem Ethana Hunta z Mission: Impossible – wydaje się, że z tym chłopakiem nie wszystko jest w porządku, ma entuzjazm kosmity i rechot psychopaty, ale ta rzeźba, ten uśmiech, te brwi, ta grzywa. Potem filmy dla nastolatków, których każdy docelowy odbiorca chciał identyfikować się z Cruise’em, a wśród nich perła w koronie: Ryzykowny interes, dojrzewanie w erze Reagana, neony i syntezatory, raz szkoła, raz stręczycielstwo. Spełnienie snu suburbii o szybkich samochodach, seksie i szmalu, a na koniec pustka dorosłości. W Top Gunie wypełnia ją wojsko, hurrapatriotyczna mania podszyta zachwytem maszynami, muzyką rockową i męskimi ciałami. Cruise to dorosła już seksbomba, ideał lat 80.
Kolor pieniędzy Scorsesego. Weteran Paul Newman daje smarkaczowi ważne lekcje aktorstwa – takie, których nie przyjmie („ludzie, którzy całują się w filmach, nie wracają ze sobą do domu”), i takie, które weźmie do serca (przekazywanie pałeczki z pokolenia na pokolenie jest przereklamowane). Raz krytyka amerykańskiego snu w Urodzonym 4 lipca, raz jego rehabilitacja w Ludziach honoru: to pokolenie Newmana i Jacka Nicholsona skrewiło, na szczęście w naszym są idealiści. Tacy, jak ikona optymizmu lat 90., Jerry Maguire, który zalicza na pełnej sukcesów ścieżce zawodowej krach, ale szybko odradza się jak feniks z popiołów – jeden z ukochanych motywów Toma. Filmowy i faktyczny okres romansów z Nicole Kidman zamykają Oczy szeroko zamknięte, rozczarowanie nagimi mechanizmami kontroli, miłości i wyższych sfer. Obraz-klucz: obnażony Cruise w sypialni, ekspercko prezentujący każdą pozę kochanka nieumiejętnie tłumaczącego się z komunikacyjnych mankamentów i ułomnej emocjonalności. Magnolii towarzyszy medialna narracja o bardzo wiernym przetłumaczeniu bolesnej i naprawionej dopiero na łożu śmierci relacji Toma z ojcem na celuloid. Ewidentnie nastawiona na Oscara, ale bezskutecznie.
Wreszcie zamknięcie pewnej epoki, nakręcone tuż przed 11 września Vanilla Sky. Starzejący się Cruise patrzący w lustro i widzący pokiereszowaną maszkarę. Cruise żyjący w opartej o popkulturę Pokolenia X symulacji, w której na istotnym poziomie istnieje tylko on sam, gdzie naczelną wartością jest wieczna młodość i niezmienność. Cruise spowiadający się Kurtowi Russellowi: ojcu, terapeucie i równej sobie legendzie zarazem. Ostatni taki wgląd w narcystyczną psychikę gwiazdora. Parę lat później Tom zacznie skakać po kanapie u Oprah, prowokować żonę do ucieczki, niepokoić masy scjentologią.
Niedługo potem transformuje imidż na pasujący do ery franczyz i superherosów. Jack Reacher. Mumia. Mission: Impossible, dotychczas seria-kameleon – bombastyczna romantyczność Johna Woo, serialowy sznyt J.J. Abramsa, kreskówkowy kunszt Brada Birda – zmienia się w jednostajną, dobrze naoliwioną maszynę Chrisa McQuarriego. Tom Cruise jako osoba znika z pola widzenia. W Top Gun: Maverick pozostaje tylko aseksualna sylwetka promiennie uśmiechniętej istoty, która wydaje się istnieć wyłącznie na ekranie. Człowiek-Film.
***
Potem pytają, ilu mam wielbicieli, a ja odpowiadam: 3,5 miliarda.
– Shah Rukh Khan u Lettermana
Choć bollywoodzki supergwiazdor Shah Rukh Khan zaliczył swój debiut filmowy jedenaście lat później od Cruise’a, i metryką, i karierą idzie z nim często niemal krok w krok. Romanse budowane na uroku przepięknej twarzy młodzieńca pod zmierzwioną grzywką. Dojrzałe dramaty mierzące się z nieprzepracowanymi konsekwencjami tragedii narodowych. Kryzysy wieku nie tylko średniego przepracowywane na wielkim ekranie. A po pięćdziesiątce: transformacja w niezniszczalnego herosa.
Porównywanie obu karier jest na tyle użyteczne, że skłonny jest do niego sam Khan. Niemniej po napisaniu o sukcesach „hinduskiego Toma Cruise’a” portal The Wrap został natychmiast zalany falą krytyki z Indii. „Nie redukujcie dokonań Hindusa analogiami do białego”. „Tom to Towar. Khan to Emocja. Wizja”. „SRK jest bogatszy i bardziej popularny”. Istotnie, w światowych rankingach majętności aktorów „Maverick” okupuje piątą lokatę, a „padyszach Bollywood” czwartą, chwaląc się też często ponad trzema miliardami fanów (znacznie więcej w tym marketingu niż matematyki, choć jest to też przypomnienie o skali świata poza globalnym Zachodem). Krytyka zestawiania ze sobą obu panów jest zrozumiała, ale wciąż wydaje się ono wartościowe, choć może mniej ze względu na domniemane podobieństwa, a bardziej na kontrasty.
Gdzie wgryźć się w karierę Khana? Letterman spróbował zacząć od wspomnienia liter „DDJL”, na co publiczność huknęła od razu „DD-L-J!” tak mocno, jakby faktycznie były ich tam trzy miliardy. Dilwale Dulhania Le Jayenge (1995), po polsku Żona dla zuchwałych, to film cieszący się famą granego w hinduskich kinach najdłużej, bo niemal 30 lat bez przerwy. Tytułową przyszłą żoną jest Simran (Kajol), którą po powrocie z europejskiej wycieczki czeka zaaranżowane przez ojca małżeństwo. Zuchwały Raj to zaś oczywiście Shah Rukh Khan, pewny siebie błazen, którego podczas wspólnej podróży Simran najpierw znienawidzi, a potem pokocha. Gdy ona wróci do Indii, Raj ruszy za nią, by przekonać do siebie rodzica lubej. A że gra go Amrish Puri, czyli diaboliczny kapłan Mola Ram z Indiany Jonesa i Świątyni Zagłady, będzie to faktycznie wymagało zuchwałości.
DDLJ to czysta filmowa magia końca wieku. Z jednej strony dojrzałość analogowego rzemiosła, z drugiej zachłyśnięcie się możliwościami świata, który w latach 90. wydawał się stać otworem. Globalne społeczeństwo prosperity, w którym jedynym źródłem trosk jest zakochiwanie się, a co drugi krajobraz zasługuje na unieśmiertelnienie polaroidem lub celuloidem. A na tle idealnych pocztówek z Londynu i Szwajcarii: idealna para, Kajol i Shah Rukh Khan. Jej sztywna powaga żrąca się z jego głupkowatą zgrywą, a potem jej pełne gracji próby łączenia tradycji z nowoczesnością wsparte przez jego ułańską fantazję. Jej ogromne jasne oczy pod niewiarygodnie wdzięczną monobrwią. Jego drżące, wielkie usta, potężny nos, gęsta czupryna, świdrujący wzrok. Zwykli, ale wyjątkowi w każdym calu.
Najbardziej uwielbiana jest scena, w której Khan wyłania się z morza żółtych kwiatów w idiotycznym stroju alpejskiego górala z mandoliną u boku i kapeluszem myśliwskim na głowie. I zaczyna śpiewać stęsknionej ukochanej, że kiedy tylko ją zobaczył, od razu wiedział. Zbliżenie na jego tajemniczy uśmiech, wyłaniający się powoli zza drżącego rzepaku, można bez przesady porównać do zoomu, który w Dyliżansie uczynił Johna Wayne’a legendą. Niezgrabna istota ludzka rosnąca do rangi symbolu czystej miłości. Brzmi jak przesada, ale do dziś Kajol i SRK błaga się o gościnne występy w komediach romantycznych, bo ich symboliczne błogosławieństwo z automatu nada nowej parze wiarygodności.
***
Zawsze powtarzam, że jestem tylko pracownikiem mitu Shah Rukh Khana.
– Shah Rukh Khan u Lettermana
„Khan to Emocja”. To zdanie zawiera chyba całe sedno jego fenomenu. Najbardziej uwielbiane role aktora to kochankowie czy nieomal bożkowie miłości. W Dil Se – z całego serca jako dziennikarz zakochany w asamskiej separatystce oszałamiał w obrazach jakby z innego świata, musicalowych snów i filmów szpiegowskich, gdzie dzięki potędze uczuć przez chwilę wydaje się możliwe pogodzenie liberalizmu z radykalizmem, wybaczenie niewybaczalnego. A na koniec łamał serce wybuchową konfrontacją z szarą rzeczywistością. W Gdyby jutra nie było jako manic pixie dream boy w hollywoodzko-idealnym Nowym Jorku, wplątując się w trójkąt miłosny, był dobitnie przedstawiany jak obecność z innego świata: Chrystus przelewający krew za komediowy romans. Ta hiperekspresywna twarz, psotne chochliki w wielkich oczach i brwi podkręcające intensywność spojrzeń o kilkaset procent, wydaje się stworzona po to, by stać się twarzą kina hinduskiego. Obliczem zdolnym udźwignąć nawet najbardziej ekstremalne filmy masala, żonglujące na przestrzeni pięciu minut pięcioma skrajnie sprzecznymi emocjami.
W Jestem przy tobie i Om Shanti Om wyreżyserowanych przez Farah Khan, bezbłędnie żonglującą konwencjami choreografkę jego największych hitów, Shah Rukh Khan faktycznie urasta do rangi Człowieka-Filmu. Staje się żywym kalejdoskopem historii popularnego kina indyjskiego i każdej fantazji, w której chcą zobaczyć go widzowie. Niezniszczalny komandos kamuflujący się jako niezdarny uczeń liceum, próbujący w przerwach od ratowania kraju pogodzić swoją skłóconą rodzinę. Marzący o wielkim ekranie niedojda, który reinkarnuje się jako supergwiazda i zaprasza do dziesięciominutowego numeru tanecznego ponad trzydzieści legend Bollywood. W prologu niedawnego blockbustera Brahmastra jeden z najpopularniejszych dramatycznych bohaterów Khana – uczący się odpowiedzialności wobec swoich korzeni naukowiec Mohan Bhargav z filmu Mój kraj – angażuje się w walkę wyjętą żywcem z japońskiej gry wideo, by pod koniec bohatersko się poświęcić. Trochę tak, jakby Jerry Maguire dołączył do inicjatywy Avengers.
W erę superherosów aktor wszedł zresztą na podobnych zasadach, co Cruise, obecnie kojarzony głównie z Ethanem Huntem. W Pathaanie jako tytułowy bohater stał się częścią „YRF Spy Universe”, bogatego w crossovery i sztampę filmowego uniwersum, w którym królowie Bollywood stają się hinduskimi Jamesami Bondami, Jasonami Bourne’ami i Jackami Bauerami. Absurdalną rzeźbę zbudowaną do roli Khan szybko wykorzystał w Jawanie, już bardziej autorskim kinie akcji, gdzie próbuje przetłumaczyć swoją personę spoza ekranu na potrzeby modnych obecnie konwencji. Jako osoba wychowana przez kobiety i wiecznie podkreślająca, że wszystko im zawdzięcza, w filmie staje się przywódcą grupy radykalistek walczących o lepsze Indie. Jako filantrop-aktywista walczy o lepszy byt rolników i służbę zdrowia, wygłasza chaplinowskie mowy o zdrowiu demokracji. Jako pan pod sześćdziesiątką eksploruje z różnymi makijażami na seniora i przyznaje się żartobliwie do farbowania włosów. A jako narcyz? Zainspirowany Maverickiem, przekazuje sobie samemu pałeczkę, grając i ojca, i syna walczących ramię w ramię.
***
Życie cudzym życiem nigdy nie dorówna radości towarzyszącej przeżywaniu swojego własnego życia.
– Aryan Khanna (Shah Rukh Khan) do niszczącego mu życie psychofana-sobowtóra (Shah Rukh Khan) w filmie Fan
Udana transformacja Shah Rukh Khana w superbohatera to jednak następstwo prawie dekady niepowodzeń, blichtru przygasającego mimo przechwałek o miliardach fanów, nieumiejętności zdefiniowania się na nowo. W czasach, kiedy kontrakty gwiazd “Szybkich i wściekłych” pełne są zastrzeżeń o tym, że aktor nie może przegrać czy nawet zostać chwilowo upokorzony, by nie zostawić uszczerbku na jego micie, padyszach Bollywood demonstrował na ekranie całe swoje pogubienie.
Zero to jedno z najdziwniejszych samobatożeń celebryty w historii kina, Khan przekształcony w niskorosłego Bauuę Singha, metr czterdzieści chamstwa i egoizmu. Widok jego zdeformowanego komputerowo, kiepsko wklejanego w kadry ciała nie przestaje budzić zmieszania. A to tylko wierzchołek góry absurdów. Centralny romans z panią naukowiec z NASA rozpoczęty brutalnym wyśmiewaniem jej porażenia mózgowego, ucieczka Bauuy sprzed ślubnego ołtarza powodowana marzeniem o podbiciu serc w Bollywood (czego chce dokonać tajemniczą mocą zrzucania gwiazd z nieba palcem), decyzja o ponownym zdobyciu serca porzuconej ukochanej poprzez skolonizowanie Marsa.
Można bronić Zero jako współczesnej baśni o uszlachetniającym cierpieniu, ale rzecz przekonuje głównie jako materiał do analizy khanologów. Bauua usiłujący zademonstrować Deepice Padukone oraz Kajol, swoim najsłynniejszym partnerkom ekranowym, moc wprawiania gwiazd w ruch, ale nagle niezdolny do polegania na swojej magii. Khan jako obmierzły szympans wyraźnie podniecony upokarzaniem się na ekranie, tańczący i śpiewający w ramach desperackiego błagania o cudzą akceptację, zawdzięczający wszystko ciężkiej pracy kobiet wokół. Na koniec całego wypruwania swoich trzewi pojawia się deklaracja: kocham, a po latach heroicznego szlifowania samego siebie: „wrócę”. Niby skierowana do damy z NASA, ale jakby do publiczności, do której faktycznie wróci po wyrzeźbieniu się na bóstwo.
Równie fascynujący pod tym względem, ale znacznie bardziej oglądalny jest Fan, gdzie Khan wciela się zarówno w tracącego popularność gwiazdora Aryana Khannę, jak i jego psychofana Gaurava Chandnę. Dojrzały Aryan dzieli z grającym go aktorem prawie wszystko, od rezydencji po filmografię. Młody Gaurav wygląda dokładnie jak pyzaty protagonista Żony dla zuchwałych, zna na pamięć wszystkie dialogi Aryana, ma podobną biografię, marzy tylko o poznaniu go. Kiedy spełnia sen, przerażony Aryan każe policji go odstraszyć. Pobity Gaurav zapowiada odwet i wkrótce zaczyna konsekwentnie niszczyć wizerunek idola. Wyłania się zza Toma Cruise’a w muzeum figur woskowych w Londynie, warczy na figurę Khanny: „teraz posiada mnie biały człowiek?”, zaczyna burdę. Niedługo potem wplata swój „oryginał” w skandal o molestowanie.
Nie ma tu numerów muzycznych. Zastępują je desperackie pościgi Khana-przeżytku za Khanem, jakiego wszyscy pamiętają, bogato okraszone nawiązaniami do największych hitów aktora. To obrazy psychozy, zagubienia we własnej mitologii, braku kontroli nad własnym wizerunkiem. Gdy pod koniec Aryan łapie Gaurava i poucza go typową płomienną przemową, że trzeba żyć własnym życiem, ten pęka. Jak śmie tak mówić do mnie człowiek, który cały sukces zbudował na niebyciu sobą? Kto w ogóle jest sobą, co to znaczy, zwłaszcza w dobie patologicznej relacji z własnym sieciowym imidżem? Czy bycie sobą nie jest po prostu ładną etykietką na odgrywanie roli narzuconej mi przez klasę, kastę, okoliczności.
***
Gwiazda filmowa to kuriozalna bestia. Zapomina, jak być sobą, więc zamiast tego podgląda nas i uczy się, jak być kimś. A my maluczcy, też nie wiedząc, kim jesteśmy, patrzymy na nią i robimy dokładnie to samo. Nie wiedząc tak naprawdę nic, uczymy się od siebie nawzajem.
Oczywiście wspięcie się na szczyt dowolnej fabryki snów, czy to hollywoodzkiej, czy bollywoodzkiej, wymaga dość dogłębnej znajomości natury ludzkiej. A jednak jest coś ożywczego w momentach, w których maska legendy spada i na ekranie dostrzegamy zranione ego lub zupełnie pogubionego kosmitę. „A więc to nie tylko ja nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi”, możemy odetchnąć z ulgą. I nagle zostanie mitem wydaje się w zasięgu ręki.
Aleksander Borszowski
tekst niepublikowany