wyróżnienie w XXVIII Konkursie o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
Gdzie zaczyna się ciało matki? Wróć. Gdzie zaczyna się dziecko? I kiedy?
Słońce prześwietla pękający w szwach brzuch, czerwień życia płodowego. Ale i kolor, który powstaje, gdy słońce prześwietla ci zamknięte powieki. Albo zakątek ciała, gdzie skrywa się skarb. Matka jest czerwonawa jak ciepłe, fosforyzujące wnętrze. Powtórzenie. Córka-sobowtór, replika bez praw autorskich.
Mama chomikuje miłość po kątach, aż brakuje powietrza, nie można otworzyć drzwi. Jest patologiczną zbieraczką, co dla córki oznacza dzieciństwo dzikie, zagracone i pełne bizantyjskiego przepychu. Capiąca ciasnota chroni przed nieprzyjaznym światem jak dobrze obwarowana twierdza. Kiedy matka znika, Maria zostaje ze stertą skarbów obciążonych jej obecnością – wygodniej będzie upchnąć je do worków na śmieci i odciąć przeszłość grubą kreską.
Wraz z matką znikają kolory. I tu zaczyna się właściwa opowieść Luny Carmoon – wraz z ukończeniem szkoły o 17-latkę upomina się strata, anektując wspomnienia i każdy zakamarek ciasnego domu w południowym Londynie. Kiedy najlepsza przyjaciółka wyjeżdża z kraju, dni Marii zaczynają zlewać się w burą plamę. Przynajmniej do momentu, kiedy ze stanu stuporu wyrywa ją przesyłka z prochami matki oraz nowo przybyły gość. Mimo trzydziestki na karku Michael wciąż jest dzieciakiem. Ma w sobie urok chłopaka z sąsiedztwa, a na sobie żonobijkę. Jego obecność aktywuje traumy Marii – tyle, że konfrontacja z tym, co wyparte, manifestuje się nie w wyuczonej rewizji przeszłości, ale odnajdywaniu okruchów wspomnień w okolicznych kubłach i na podwórkach sąsiadów. Poszukiwaniom śladów matki nastolatka odda się z archeologiczną wytrwałością. Trafi na nią, podążając tropem zapachów, smaków i dotyku – w myśl tego, że pamięć wyjątkowo skutecznie uruchamiają właśnie zmysły.
A potem wymiata nas z tej małej skorupy. Nagle mamy za duże stopy i nie pachniemy już tak ładnie. Wciąż jesteś sobą, ale czy na pewno? W poważnych oczach widzisz promień bólu, uciskasz tam, gdzie boli, żeby poczuć chociaż cień kontroli nad własnym ciałem. Dziewczyny o długich włosach mają tyle powodów do zmartwień.
U Carmoon żałoba jest stanem tak cielesnym, że aż odbija się czkawką. Objawia się nie w smętnym wpatrywaniu się w ścianę, ale zajadaniu pustki łapczywie i gołymi rękoma. Reżyserka pozwala swoim bohaterom na totalny odjazd – wcielający się w główne role Saura Lightfoot-Leon i Joseph Quinn rzucają do siebie frazami z dziecięcych wierszyków, zlizując ze swoich ciał cukier wymieszany ze śliną i znacząc się gorącym żelazkiem. W takich scenach reżyserka daje upust wieloletniej fascynacji Blaszanym bębenkiem Volkera Schlöndorffa, swojej bratniej duszy w umiłowaniu groteski, na którą widz musi zareagować choć chwilowym mentalnym refluksem. W Blaszanym bębenku to posilanie się zupą z sików i rozgotowanej żaby, a w Skarbach wepchnięcie komuś do gęby puree z kolacji i rozgotowanej potrawki. W zdeformowanych obrazach można dostrzec dziecięce światy fantazji – znak odmowy wobec rzeczywistości zarządzanej przez niezrozumiałych dorosłych. Bunt przeciwko dorastaniu to w przypadku Oskara zatrzymanie procesu wzrostu, a dla Marii obsesyjne powtarzanie scenek z dzieciństwa. Unieruchomieni w czasie nie mogą ruszyć dalej.
Wspomnienia są już wygłodniałe. Żałoba jest żarłoczna, żałoba wyżera dziurę w żołądku. Zamykasz potwory w szafie, wymiatasz talerze, nie trawisz. Robisz to, zanim porwie cię czarny strumień Styksu. Wciąż z nadzieją, że uda ci się przejść przez to suchą stopą.
Idiosynkrazje i dzikość Marii wyróżniają ją wśród szalonych bohaterek wyrosłych spod piór męskich scenarzystów – na czele z typem „manic pixie girl” i szerzej – motywem „unhinged female character”. Protagonistka Skarbów porusza się na przecięciu cielesnej dezynwoltury i ekstatycznego przegięcia, a zamiast niestabilności cechuje ją umiejętność destabilizacji domowego układu sił. Zresztą nie ona jedyna umyka typologicznym kliszom, każda z postaci wydaje się wiernie oddana własnemu wariactwu: radosnym zadymom (Laraib), twórczemu zbieractwu (Cynthia) czy kuriozalnym posiłkom (Michael). W efekcie trudno przewidzieć, w jaką stronę skręci akcja, a fiksacje bohaterów pozwalają osadzić fabułę w osobnej rzeczywistości, gdzie przesycona oniryzmem i dzikością estetyka rozbija codzienny porządek rzeczy. W tym Carmoon jest podobna do Alana Clarke’a, Kena Russella i Nicholasa Roega – rodzimych twórców uciekających od formalnej i fabularnej wstrzemięźliwości w stronę ekspresji i przesady.
Kocham cię tak mocno, jak byśmy miały jedno ciało. Pokonuję kolejne granice, ale wciąż jestem za daleko. Jestem nieznośna, bo nie chcę nikogo innego. Mówię to komuś, kto nie jest tobą.
Skarby to film śmierdzący jak kontenery w letni dzień – to przebrzmiała woń czegoś, co niegdyś smakowało słodyczą. Nie pachnie tu ładnie, bo wspomnienia są jeszcze nieprzetrawione, dzieciństwo dopiero powraca do Marii jak podchodzący do gardła bełt. Na razie w jej ciele wciąż są zaklęte emocje, na wierzchu stara rana, co brzydko się babrze. Matka odchodzi, córka wygrzebuje się spod warstwy śmieci, ale i olbrzymich pokładów miłości. W debiucie Luny Carmoon bebechy są zawsze na wierzchu, a serce, bezsprzecznie, we właściwym miejscu.
Leży przygnieciona miłością. Ta druga siedzi struta, bo nie wie co ma z tą olbrzymią miłością począć sama. Matka to operacja na otwartym sercu. Córka – oddanie ciała w wieloletnią dzierżawę. Wymiana komórek, niemożliwe pożegnanie. Jesteśmy razem każdego dnia, bez względu na okoliczności.
Bogna Goślińska
tekst publikowany z zinie Final Gils i na łamach „Czasopisma Ekrany”