III nagroda, EX-AEQUO w XXVIII Konkursie o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
Czy krytyk ma coś do powiedzenia?To pytanie, które często zadaję sobie przed otworzeniem czyjegoś tekstu. Oczywiście wyważam otwarte drzwi, stawiając problem nadprodukcji, a w konsekwencji inflacji pisarstwa krytycznego. Niemniej ciekawie jest nad tym usiąść i zastanowić się (tak, po raz kolejny), kogo i po co czytamy. Z tą różnicą, że nie mam zamiaru roztrząsać, jakie są „zadania i obowiązki” krytyka, co to znaczy krytykować etycznie i rzetelnie ani co czyni krytyka (krytykiem). Chodzi mi o próbę odnalezienia się w wygniecionej i trudnej do nawigowania rzeczywistości, gdzie, jak przekonywał aksjomat Web 2.0, każdy ma prawo głosu (czyt. prawo generowania kontentu). Przestrzeń publiczna jest zapośredniczona nie tylko papierowo, ale też cyfrowo. Twój znajomy z facebookowej grupy założył podcast, koleżanka reaktywowała na wpół martwego instagrama, a grupa mikroinfluencerów tworzy toksyczny ekosystem polskiego filmtwittera.
Szesnaście podpiętych kart, otwartych pewnie z tuzin. Już dawno przestałem bawić się w zakładki, bo te szufladki są jak pobrane pdf-y ze Scholara – kończą się na nieznośnej amnezji i poczuciu winy zawiedzionych megabajtów (swoją drogą to zabawny paradoks, że pamięć mojego komputera zajmuje tak mnóstwo plików, o których istnieniu zapomniałem). Oczywiście to rzeczy z kategorii „przeróżne”, krytyka filmowa to tylko czubek tej góry lodowej, ale czubek znaczący, ten czubek to specjalne miejsce, nie tylko dla mnie. To, co chcę zaproponować, to z pewnością nie rozwiązanie. Ba, zaręczam, że nie mam zamiaru się stosować do tego, co tutaj naszkicuję. Ale potraktujmy to jako dyskusję, która, jak każda dobra rozmowa o sztuce, więcej skomplikuje, niż rozjaśni.
Zacznijmy od komplikacji: co gdyby rozpisać stanowiska krytyczne na kwadracie semiotycznym Greimasa? Skorzystam z nobliwej semiotyki, nie po to jednak, by komuś zaimponować (motywacja fleksu), ani nie dla twórczej elokwencji tekstu (estetyka fleksu), ale jest to moim zdaniem świetna struktura do rozpracowania znaczenia, otwierająca niedostępne wcześniej szufladki – przynajmniej w mojej głowie. Szukając odpowiedzi na otwierające tekst pytanie, uznaję pewną podstawową opozycję, która organizuje myślenie o krytyce: elitarność–egalitarność. Pierwsza mówi: istnieje wąska grupa, która ma coś do powiedzenia, którą warto czytać czy słuchać. Często myśl ta przyjmuje wymiar personalny: są określone osoby, tworzące lożę krytyków; powinniśmy wsłuchiwać się w ich głos, bo to właśnie one tworzą dyskurs. Jest też poziom instytucji: wszyscy znamy jakieś ośrodki albo czasopisma, które dzięki porządnej polityce wydawniczej nie przepuszczają przez swoje sita byle czego. Są więc gwarantem jakości, której przecież poszukujemy. Je na pewno warto czytać.
Egalitarność to pogląd, który w tym przypadku będzie wydawał się skrajny: każdy ma coś ciekawego do powiedzenia. Zagadaj po seansie nastolatka czy seniorkę, a na pewno powie ci coś ciekawego. Zwróci uwagę na detal, który przeoczyłaś. Podważy sensowność sceny, która wydawała ci się oczywista. Każdy może zostać krytykiem – wystarczy, że odpowiednio sformułuje swoje myśli, że dostanie do tego platformę i będzie mu się chciało. Istniejące różnice wynikają wyłącznie z ekonomii, z nierówności finansowych i w dostępie do dóbr kultury. To przecież prawda: lepsza edukacja kulturowa i infrastruktura połączone z większą majętnością obywateli z pewnością przełożyłyby się na większy kapitał kulturowy ogółu.
Elitarność–egalitarność to jednak tylko opozycja, para przeciwieństw. To znaczy jedna strona zakłada istnienie drugiej, stanowiska te wzajemnie się wykluczają, ale nie znaczy to, że któreś z nich musi być prawdziwe. Innymi słowy, są jeszcze inne opcje. Nie-elitarność jest pojęciem szerszym niż pięknoduchowski egalitaryzm, a zarazem sprzecznym z elitarnością. Łatwo bowiem zweryfikować, że to ostatnie podejście jest diablo zawodne, a przy tym szkodliwe. Tkwiąc w elitarnej bańce, szybko okaże się, że odjechał nam peron, trwamy w zastanych schematach, a idiomy i instytucje naturalnie się wyczerpują, zwłaszcza w swojej immanencji, czyli trwaniu w tym samym. Wybierając wyłącznie sprawdzonych krytyków i prestiżowe miejsca, narażamy się na najzwyklejszy w świecie marazm. Największym problemem takiej krytyki jest reprodukcja elit, zastygnięcie w koteriach towarzyskich, które z miłą chęcią będą budowały własny etos i nie pozwolą amatorom pchać się do zabawy.
Nie-egalitarność wskazuje z kolei, jak naiwne jest „demokratyczne” podejście do zdolności ocennych innych ludzi. Mówi za to: „nie wszyscy mają coś do powiedzenia”. Powody mogą być różne: nie każdy ma środki, szanse, czas, chęci, obycie, „talent” (cokolwiek to znaczy), by krytykować. Nie ma w tym nic złego ani zaskakującego. W ujęciu nie-egalitarnym zanika fantazmat o tym, że przy odpowiednich warunkach każdy z nas w końcu uwolni swój wewnętrzny potencjał. Ale! Jest tu więcej promyków słońca niż w smutnym świecie, gdzie przeglądamy tylko „Ekrany” i „Dwutygodnik”, śledzimy działalność wyłącznie legitymizowanych odznaką krytyka na Filmwebie. A więc jak?
Tak naprawdę większości z nas bliższy jest elitaryzm, czasem wsparty na personalizmie, czytaj: czytamy swoich albo tych, których drukują. Egalitaryzm może być co najwyżej credo, modelem polityki, ale raczej nie praktyką (sam się od niej odżegnuję, moja przeglądarka nie pomieści więcej otwartych kart). Nie-egalitarność i nie-elitarność mają ze sobą dużo wspólnego, a w ramach kwadratu semiotycznego nie przedstawiają właściwie opozycji. Zbierają za to resztki tego, co nie mieści się w wyostrzonych przeze mnie wizjach. Chodzi więc o to, by nie zamykać się w tym, co już dobrze znane, jakoby sprawdzone i bezpieczne. Malkontent powie, że jest tego za dużo i potrzebujemy wesprzeć się na czymś, co stałe. Malkontent ma rację, ale warto próbować: dawać szansę amatorom i debiutantom, napisać feedback, odświeżyć listę nazwisk, sięgnąć po pisma i inicjatywy nowo narodzone. Jeśli są osoby, które jeszcze wierzą i nie poddały się, chwała im za to. I jeszcze nutka patriotyzmu: tym bardziej sięgajmy po teksty o polskim kinie, tego wciąż skandalicznie mało.
To postulaty nie-elitarne.
Nie ma się jednak co oszukiwać, że nagle posiądziemy moc ogarniania pola krytycznego, a każdy z nas zrobi porządny rekonesans. Czy po prostu zacznie czytać więcej i bardziej uważnie. Sam zdecydowanie chętniej przeczytam tekst znajomego czeladnika o festiwalu w Gdyni niż kolejną recenzję kinowej nowości albo omówienie gali oscarowej. Zapewne lepiej sugerować się topką z „Sight & Sound” zbierającą głosy krytyków z całego świata niż zestawieniem młodzieżowej redakcji z bańkowo spójnym gustem. W świecie krytyki istnieją hierarchie, którym jesteśmy poddani chcąc nie chcąc i które pomagają nawigować na wzburzonym morzu… Czasami dobrze jest wiedzieć (albo: być przekonanym), że ktoś ma coś ciekawego do powiedzenia.
Rozwiązaniem tutaj jest wzmożenie praktyk włączających, tworzenie szerszego grona „elit”. By rozprężyć jakoś oligopole, potrzebne są konkursy, strategie otwartości, staże (płatne, panie Areczku). Słowem, możliwości. Podobny ruch zachodzi już w kanonie kina, które otwiera się na dzieła spoza amerykańskiego i europejskiego fallogosu, włączając przy tym zasłużone reżyserki, artystów z peryferii globalnego kapitalizmu, lokalne arcydzieła, a także perły spoza modernistycznego wzorca.
Także w przypadku krytyki – ruch musi się pojawić od góry. To postulat nie-egalitarny.
Kamil Walczak
tekst niepublikowany