III nagroda, EX-AEQUO w XXVII Konkursie o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
Kiedy miałem 16 lat, moim ulubionym filmem było Trainspotting. I całe szczęście, nie chodziło o ćpanie. Dlatego, gdy ktoś kiedyś rozpoczął dyskusję o Trainspotting, kibicowałem innym nastoletnim snobom w glanowaniu tego kogoś, kto napisał „no fajny film, zwłaszcza scena z kiblem i sraczką”. W Trainspotting nie chodziło przecież o najgorszy kibel w Szkocji ani przypał, ponieważ nasrało się w łóżko. To był pełnometrażowy, niegłupi teledysk do Iggy’ego Popa o przymusie wybierania życia, kiedy w ogóle nie jest się na to gotowym. Niezależnie od tego, że legendarny kibel to tylko portal do krystalicznie niebieskiej wody, gdzie grają Briana Eno. Dlatego też, gdy przeszło mi snobowanie (a było to całkiem niedawno), zacząłem oglądać filmy z kategorii coming-of-age bez wyrzutów sumienia. I w ten sposób gładko przeszedłem przez Heathers, Wredne dziewczyny, Słodkie zmartwienia i Cukiereczka. Pomiędzy tymi dwoma ostatnimi wpadła jeszcze Zabójcza piękność, po której szukałem miejsca w internecie, żeby rozpocząć inbę z nastoletnimi snobami o to, że „fajny film, zwłaszcza scena z wymiotami”. Bo naprawdę jest świetna. Ale tak jak zmienił się internet, tak zmieniło się postrzeganie scen, po których widzom zazwyczaj staje w gardle gula niesmaku. Teraz nikt o wymioty się nie kłóci, ale wszyscy o nich piszą.
Dokładnie dziesięć lat temu, Neil Genzlinger w „New York Timesie” wściekał się na tendencję w kinie, którą nazwał puke porn. Obserwacja wzbierającego – jego zdaniem – od przełomu millenium trendu na wymiotowanie w filmach i serialach głównego nurtu skłoniła go do gorzkiej obserwacji – być może amerykańska gildia aktorów ma niepisaną zasadę: jesteś aktorem tylko wtedy, gdy puścisz pawia przed kamerami. Trzy lata po Genzlingerze sprawą zajęła się Jen Chaney z „Vulture” i określiła współczesność jako „Peak Puke TV”. Zeszłoroczne premiery m.in. W trójkącie i Babylon zmusiły Miriam Balanescu z „Guardiana” do próby odpowiedzi na pytanie, dlaczego wymiotowanie stało się nieodłączną częścią współczesnego kina. Ruben Östlund – twórca najbardziej oczywistej symfonii na chorobę morską – zdradza, że tworząc swoją przydługą filmową opowiastkę myślał o końcu zachodniej cywilizacji, przez co Balanescu konkluduje – rzygańsko to taka alegoria mini-apokalipsy. Czyli, oczywiście, chodzi o późny kapitalizm, w którym podczas binge-watchingu serwujemy sobie bulimiczne historie o nas samych. W nieznośnie przydługim Babylonie Margot Robbie zakłóca imprezę zakłamanych bogaczy potężnym womitem, i rzecz jasna, w świecie, w którym idąc do toalety kobiety nadal „idą przypudrować nos”, lepka plama na arcydrogim dywanie to poważny, trudny do zignorowania manifest. Nie do końca robi to wrażenie na tych, którzy zamiast Babylonu pamiętają świetny Dzień szarańczy, ale przyjmijmy, że Damien Chazelle sięga po wątek rodem z biblijnego Jeremiasza. W pewnym momencie prorok obiecuje „I nawiedzę Bela w Babilonie, i wyciągnę z jego paszczy, co pochłonął”. A po angielsku groźba brzmi nieco dosłowniej „And I will punish Bel, the god of Babylon, and make him vomit up all he has eaten”. I wszystko jasne.
Jednak w użalce Genzlingera jest ziarno prawdy. Według przestróg portalu doesdogdie.com, który uczula na wszystkie możliwie nieprzyjemne tematy w dziełach kultury, internauci wyszczególnili ponad 5 600 filmów i 2 700 programów telewizyjnych, w których pojawia się ten motyw: widoku wymiotów, dźwiękowych sugestii, że ktoś zwraca lub pomniejszych aluzji. Przy czym dwie ostatnie dekady pobijają rekordy – lata 00. to 1400 wzmianek, 10. – 4 000, a sam początek 20. to już 2 400 wpisów. Jednak sama historia wymiotowania na wielkim ekranie (lub poza nim) zaczyna się właściwie od 1939 roku, wraz z Przeminęło z wiatrem. Zatem prekursorką „Peak Puke TV” jest Vivien Leigh, która z gracją próbuje przełknąć wygrzebaną z ziemi rzepę. Co istotne – próbuje, bo ostatecznie rzepę zwraca na oczach przejętych widzów. Scena pogrążona jest w dramatycznym cieniu, widać tam niewiele, ale za pomocą dźwięku zasugerowano dobitnie, do czego posunęła się Scarlett O’Hara i jak gorzko tego pożałowała. Przez następne kilka dekad rzepa z Tary położyła się cieniem na motywie wymiotów – zwracano głównie aluzyjnie, za kadrem, tak jak w klasycznych dla lat 60. Ptakach czy Kto się boi Virginii Wolf. Jednak już w latach 70., wraz z falą horrorów i sci-fi (wiadomo, Egzorcysta i Obcy), a także z bardziej niezależnym, artystycznym kinem (od Barry’ego Lyndona, Cały ten zgiełk po Diabły) akt gastrycznej i symbolicznej niezgody zaczyna wchodzić na pierwszy plan. Według szacunków doesdogdie.com w latach 80. puke rate dobił do 300 pozycji, a dekadę później podwoił swoją liczbę. Wśród nich – ikoniczne dla 90sów Matrix, Pulp Fiction, Fight Club i Girl, Interrupted. Natomiast pod wątkiem o Trainspotting trwa wciąż dyskusja czy film jest wolny od wymiotów – i nie ma pomiędzy internautami zgody. W każdym razie, ktoś się dławi z obrzydzenia, a sam widok najgorszego kibla w Szkocji może cię zemdlić. Być może to już rejony cinema vomitif.
Nic zatem dziwnego, że obowiązkowe pozycje z kursu głównonurtowego coming-up-age mają w sobie motyw żołądkowych reperkusji. Zresztą sam Genzlinger przestrzega – jeżeli masz rzygi w swoim filmie, twój film musi być dziecinny. Jeżeli nie umiesz powstrzymać nudności na licznych bankietach tego świata, to niechybny znak, że jeszcze nie opanowałeś sztuki ucztowania. Być może jesz zbyt łapczywie – zatem nie jesteś stąd, gdzie uczty są chlebem powszednim życia.
***
Gdzie jednak odbywają się pierwsze szlify dla adeptów i adeptek sztuki życia? Jeżeli wierzyć przestrodze zawartej w Heathers – liceum to przedsionek piekła dorosłości, szkoła to miniatura społeczeństwa i zarazem jego hiperrealistyczny poligon. Dlatego też nowoczesna kultura tak ukochała ten motyw zinstytucjonalizowanej maszynki do wyszywania osobowości – od źródeł faszyzmu (z wiekowymi Cierpieniami wychowanka Törlessa Volkera Schlöndorffa) aż po wątek „urodzonych ofiar” (dla odważnych – Witajcie w domku dla lalek Todda Solondza). Ale wątki gastryczno-trawienne w filmach o szkole to „Peak Puke TV”, zanim Genzliger, Chaney i Balanescu postanowili przyszpilić ten dziwny trend.
„Jemy i to jemy dobrze. Po prostu nie jemy publicznie. To znaczy, w szkole. Nie chcemy, żeby ludzie oceniali nas przez to, co jemy. To daje im broń, a jedynymi, które powinny mieć broń jesteśmy my. To znaczy, jedzenie jest spoko i tak dalej. Smakuje dobrze i potrzebujesz go, aby żyć. Ale sama czynność jedzenia przypomina o trawieniu, pierdzeniu, defekowaniu, a nawet problemach skórnych. Spaliłabym się ze wstydu jedząc tłustą pizzę”
– tak widzi jedną z fundamentalnych zasad high school politics Courtney, protagonistka Cukiereczka. Wymioty i ich praprzyczyna – jedzenie – są w ogóle przeciwko licealnym regułom. Fundamentalna różnica pomiędzy grupą popularnych dziewczyn, a jedną z niższych kast szkolnego piekło-społeczeństwa jest samokontrola ciała, ucieleśniona gotowość do rozpoczęcia właściwego życia. Tyle, że samokontrola musi mieć pewien subtelny urok, który socjolożki nazwałyby klasośredniowym habitusem, którego definicję dobrze oddaje metafora wiedzy wprawnej tenisistki o tym, jak właściwie odbić piłkę. To coś znacznie więcej niż suma fizycznych właściwości i podejrzanych u innych gestów; to wiedza ucieleśniona, w której można się wychować lub dostatecznie wcześnie wyuczyć. Dlatego też Courtney z pogardą wskazuje zarówno na stolik osób zajadających się fastfoodami (nieumiarkowanych w jedzeniu), jak i na „stolik imienia Karen Carpenter” (chorobliwie nieumiarkowanych i zarazem ostentacyjnie ascetycznych). Licealne womity to ostatni moment przed ostatecznym przekreśleniem szans na rozpoczęcie prawdziwego (to znaczy – pozaszkolnego) życia na odpowiednio wysokiej pozycji. Dlatego też nowa w świecie high school politics bohaterka Wrednych dziewczyn, pomimo tego, że zwymiotuje na imprezie, ma wciąż szansę stać się szkolną gwiazdą. Podobnie bulimiczna Veronica z Heathers – wciąż może zatriumfować. Obie nadal mają szansę na wyuczenie się akceptowanych społecznie strategii postępowania z własnym ciałem i osadzoną w nim głową. Innymi słowy, stać się kandydatką na królową maturalnego balu.
W tym poligonie dorosłości nie może zabraknąć prom parties, a raczej – żywiołu, jakim są konkursy piękności. Bez większej przesady można nazwać je imprezami o spotęgowanej logice prom party – gorączkowych przygotowań z kobiecej samokontroli ciała i sprawdzianu własnej wiarygodności w roli Miss America. Dlatego też w Zabójczej piękności, zdecydowanie ostrzejszej satyrze od wcześniejszego o kilkanaście lat Smile, w mozół samokontroli licealistek z prowincji jest wpisana spektakularna scena womitowania. Dla granej przez Kirsten Dunst Amber Atkins ewentualna wygrana jest szansą na wyrwanie się z małego miasteczka; sam konkurs nie jest celem samym w sobie, ale narzędziem do spełnienia jej małego amerykańskiego snu o dziennikarskiej karierze. Gdy ostatecznie wygrywa regionalny konkurs i jedzie na etap stanowy, znajdzie się w towarzystwie zdecydowanie bardziej zdeterminowanych kandydatek, już rozsmakowanych w stylu życia, do którego aspirują. Amber przed spektaklem nudności (i tym samym – porażką) uchroni tylko niechęć do owoców morza – zachowa przy tym mądrość dziewczyny z baraków, aby nie jeść niczego, co nosi na sobie własny dom. Z jednej strony to tylko jeden z żartów zawartych w filmie, ale z drugiej – być może i przestroga przed klasową hipermobilnością, w której wymazaniu ulega własna tożsamość.
Faux pas Amber chroni ją przed zatruciem skorupiakami – którego efekt widać dobitnie na ekranie. A scena, o którą chciałem się bić w internecie ze snobami to sedno puke show, połączenie epidemii zombie z Busbym Berkeleyem, w którym kwas żołądkowy i resztki jedzenia przelewają się przez lobby centrum handlowego. W ten sposób Amber staje się jedyną kandydatką do ogólnokrajowego etapu konkursu. Tam jednak i ją czeka rozczarowanie – konkurs zostaje odwołany z powodu bankructwa firmy, która urządzała całą imprezę. Tyle że dla osoby, która na własnej skórze doświadczyła kulis całej hecy, zamknięcie tej wątpliwej ścieżki klasowego awansu nie jest powodem do ataku wściekłości. Nie przyłącza się z innymi kandydatkami do demolowania pozostałości po firmie. Amber zawraca na pięcie do autobusu, który odwiezie ją z powrotem na prowincję. Żadne wyrzeczenia i aspiracyjne wysiłki nie są w stanie przeciwdziałać roli przypadku w awansie. I tym samym, Amber, zupełnie jak Veronica z Heathers, na pytanie skąd wraca, może odpowiedzieć, że z samego piekła. Piekła high school politics, przedsionka bulimicznego późnego kapitalizmu.
Aleksy Wójtowicz
tekst niepublikowany