II nagroda w XXVII Konkursie o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
Jakiś czas temu gadałem z Jankiem o tym, jak różnią się nasze sposoby zapamiętywania. To była bardzo miła rozmowa; jedna z tych, których ostatnio mamy coraz mniej. Jedna z tych, które zostają. Janek tłumaczył, że jego głowa przywołuje drogę: konkretne ostre wydarzenia, jak koraliki, nawlekane są na pamięciową nić w odpowiedniej chronologii. Pamięć odtwarza tę drogę, wrzuca go ponownie w potok własnych stanów i zewnętrznych bodźców, które jak drzazgi wchodzą w podświadomość. Opowieść jest spójna. Że przyszedł gdzieś w jakimś humorze, potem rozmawiał z kimś, potem ktoś coś zrobił, a na koniec stało się coś takiego, że kuuurde. Że warto było przejść drogę, bo bez niej nie byłoby tego, co było.
Moją pamięć – mówię mu – wyobrażam sobie jako przestrzeń statycznych ujęć, mocno nasyconych zdjęć przypisanych do konkretnych chwil, jak rozsiane po pokoju fiszki, ale w formie obrazkowej. Jak trochę pogrzebię w detalach, obrazkowa fiszka wchodzi w ruch, staje się jakimś zapętlonym ujęciem. Jak pogrzebię jeszcze głębiej, to tworzy się folder. Fiszka okazuje się tylko etykietą folderu na inne fiszki. Zwykle nie ma ich jakoś wiele.
„To ciekawe” –powiedział Janek, a ja powiedziałem, że jego też jest ciekawe. On pewnie pamięta z tej rozmowy więcej; jak to się stało, że zaczęliśmy rozmawiać, o czym rozmawialiśmy potem i jaka była puenta, zanim powiedzieliśmy sobie „dobranoc”. Ja najwyraźniej pamiętam swoją fiszkę: Janek w szlafroku leży na naszej kanapie, ja siedzę obok z kubkiem herbaty. Za oknem pada śnieg, a kot Buster śpi sobie na parapecie.
***
Kolejna fiszka: rok 2021, Świetlica na Marszałkowskiej, spora grupa przy dużym drewnianym stole. Kumpel gada mi, że utożsamienie jest infantylnym sposobem przyswajania sztuki. „Ludzie lubią Marley i ja – ciągnie – bo większość z nich miała kiedyś psa, który umarł. Nie lubią Godarda, bo nie czytali Deborda albo Foucaulta i w ogóle ich to nie obchodzi”. Puenta: celem krytyki filmowej jest wybicie się ponad prostackie utożsamienie i szukanie mądralińskiej esencji. Wtedy nawet mnie to przekonało. Nie lubiłem co prawda Godarda, być może nawet bardziej niż Marley i ja, ale ta opinia niosła za sobą jakąś wiarę w misyjne znaczenie fachu. Pomyślałem, że faktycznie, krytycy filmowi rzadko piszą o utożsamieniu się z bohaterem, częściej o francuskich filozofach, znanych mi głównie z nazwiska. Są jednak takie filmy, które dotykają mocniej, gdy zapośredniczymy doświadczenia bohaterów, a pancerz niewzruszonego, celowo anonimizującego się krytyka pęka w starciu z orężem reżyserskiej perfekcji. To prosty fakt, nie opinia. Poczułem to, gdy namówiłem znajomych na seans Millennium Mambo na zeszłorocznych Pięciu Smakach.
Przed wejściem na salę analizowałem w myślach fiszkę z pierwszego seansu. Długowłosa dziewczyna idzie w zwolnionym tempie przez tunel w centrum miasta, niebieskie światło pada jej na twarz, gdy odwraca się w stronę kamery. Chyba się uśmiecha. Do tego głos z offu. W trzeciej osobie, ale o sobie samej, przywołuje własne fiszki naklejone na wydarzenia sprzed dziesięciu lat. Pamiętam, że najpierw nie mogłem znieść tej narracji. Szybko zrozumiałem jednak, że chodzi o stworzenie dystansu od tej o dekadę młodszej siebie, że między opatrzonymi komentarzem wspomnieniami, a głosem z przyszłości, który o nich mówi, wydarzyła się jakaś transformacja. Kobieta relacjonuje swoją przeszłość, jakby opowiadała o innej osobie, bo opowiada o innej osobie: młodszej, otoczonej innymi ludźmi, zaangażowanej w inne związki, z żywymi wspomnieniami, które dla tej pierwszej są już pewnie wyblakłe. Przekonałem się do tej narracji, ale nie na tyle, by zdecydować się na użycie jej w pisaniu pamiętnika. Może minęło za mało czasu, ale w tamtym Maćku widzę jeszcze siebie. Nawet jeśli cały składa się z blaknących fiszek.
Łzy rozmywają mi ostrość widzenia za szybko. Prześlizgują się pomiędzy powiekami, jak dzieciaki w zatłoczonym autobusie. Stary Hou dał mi najwyżej kilka chwil spokoju. To dziwaczne drżące napięcie udziela się publiczności – Łukasz, który siedzi kilka miejsc ode mnie, opuszcza salę po dwudziestu minutach. Nie daje rady, jak każdy, kto w zakamarkach pamięci ma jeszcze gorzki smak związkowej toksyny. Millennium Mambo oddziałuje tak mocno, bo drażni struny pokryte kurzem. Czerpie siłę z afabularnej struktury, miesza chronologię, uderzając migawkami wprawionymi w ruch. Cały składa się z fiszek. Scena imprezy w nocnym klubie. Cięcie. Scena w zdezelowanym mieszkaniu, gdzie zazdrosny chłopak posuwa się do apodyktycznych obrzydliwości. Cięcie. Scena w nocnym klubie, tym razem jakieś przepychanki. Cięcie. W tle okazjonalny monolog, który czasem daje wydarzeniom szczątkowy kontekst, czasem je wyprzedza. Wszystko kręcone na tak długich ujęciach, by udało się wyciągnąć całe spektrum krzywdy, od schodzącego z twarzy uśmiechu do histerycznej kumulacji.
Każdy film Hou Hsiao-hsiena dokłada elementy do jego autorskiej gawędy o pamięci zbiorowej i indywidualnej, próbując z przeszłości bohaterów wydestylować jakąś tożsamościową istotę. Na jej tle Millennium Mambo okazuje się spektakularną woltą; głos Vicky z przyszłości opowiada o minionym, które jako widzowie odbieramy w tempie rzeczywistego tu-i-teraz. To skomplikowane, ale tylko na pozór. Dla dziewczyny, którą słyszymy, jest rok 2011 – dla tej, którą widzimy, 2001. Mieszkańcy Tajpej rozświetlają nowe millennium zimnymi ogniami, witając je z mieszanką ekscytacji i oczekiwania. Dla Vicky to stan przejściowy. Choć podjęła już decyzję, że zostawia zazdrosnego Hao-Hao, ciężko odciąć się całkowicie. Chłopakowi zawsze udaje się ją znaleźć, przekonać do tego, że będzie inaczej. Zbyt ciężko nie wrócić do znajomej stałości, kiedy wokół zmienia się tak wiele.
***
Gdy Vicky przechadza się tunelem w Tajpej, idę obok niej ulicami Warszawy. Jest rok 2020, a na ustach zamiast uśmiechu mam maseczkę. Mój tata dzwoni do mnie i mówi, że zrobił zapasy jedzenia na pół roku i że powinienem wrócić do domu. Nie wracam. Wejście w kolejne tysiąclecie w Millennium Mambo to oczekiwanie na nowy początek, pandemia to oczekiwanie na powrót do normalności. To jednak subtelna różnica –i Vicky, i ja, trwamy w jakimś dziwacznym zawieszeniu w niczym istotnym, przekonani, że żadne reguły nas nie dotyczą. Oboje nie mamy pracy ani poważniejszych obowiązków, oboje stawiamy pierwsze kroki w samodzielności. Świat się zatrzymał, nikt nie zauważy, że teraźniejszość przelatuje nam przez palce. Są przecież ważniejsze sprawy i w tych ważniejszych sprawach bardzo łatwo jest się schować, usprawiedliwić bierność. Dla Hou Hsiao-hsiena ten stan jest skróconą diagnozą obserwowanego przez siebie nowego pokolenia Tajwańczyków –pokolenia, które jak na 54-latka czuje zaskakująco dobrze. Wiem to, bo choć nigdy nie byłem w Tajpej, byłem tam tysiąc razy. Filmowy klub Spin wygląda jak warszawskie Lustra, bohaterowie ubrani są jak moi koledzy z Pragi, a dudniące grubaśnym basem elektroniczne nutki lecą w niezmienionej formie na większości DJ-setów, na jakich byłem. Znajoma estetyka to pierwszy poziom utożsamienia. Drugi wchodzi gładko, gdy kinowy projektor rzuca na ekran związkowe tarcia z prędkością 24 fiszek na sekundę.
Wystarczy jedno spojrzenie na pierwszą filmową spinę i już jestem w domu. Vicky wraca do mieszkania po melanżu w klubie, siada półprzytomna na łóżku. Z przeciwnego pokoju wyłania się Hao-Hao i bez słowa zaczyna ją rozbierać. To, co wygląda jak niepokojące molestowanie, przybiera niespotykany charakter –chłopak obwąchuje jej ciało w poszukiwaniu zapachu innego mężczyzny. Wywiązuje się sprzeczka, jedna z tych, przy których nie chcę być. Arthur, siedzący jeden rząd niżej, odwraca się w moim kierunku. Wie z wyprzedzeniem, co się ze mną zadzieje, bo to taki przyjaciel, który słucha i pamięta. A jako że słucha i pamięta, to wie też, że przez zdrady mojej byłej sam popadłem kiedyś w szaleństwo kontroli. I cyk. Świat znowu się zatrzymuje. Jestem na sali w warszawskiej Kinotece i w 30-metrowej pandemicznej ruderze na Stegnach jednocześnie. Patrzę na znajomą z przeszłości motywację działania, choć utożsamiam się z ofiarą, nie oprawcą. Być może dlatego, że w swojej głowie zawsze jesteśmy bohaterami. Być może dlatego, że toksyczny związek to tragiczna umowa dwustronna, w której każdy ma coś za uszami. Być może dlatego, że lata terapii, nawracających rozmów i trzeźwych analiz postępowań pozwoliły mi uwierzyć, że zachowywałem się maksymalnie w porządku i jestem dobrym człowiekiem. Być może…
***
W Millennium Mambo muszę utożsamić się też z patrzącym obiektywem, nie tylko konkretnym bohaterem. To wybór, który pozwala wytrwać przy fabularnych wydarzeniach, bez zagubienia się we własnym archiwum pamięci. Gdy Vicki kłóci się z Hao-Hao, zespajam się w końcu z okiem kamery, które w długich niewygodnych ujęciach i własnym mikro-ruchu odsłania prawdę o uczestnictwie w cudzym dyskomforcie. Fiszka: siedzę u ziomka na małej domówce, nieinwazyjne techno z głośników zagłusza sz-szelest bibuły. Mimo wirusa palimy jednego jointa na piątkę. Pandemia zabrała nam motywację do studiów, pracy i myślenia o przyszłości – tego jednego nie możemy jej oddać. Śmieszne. To jedyna rebelia, na jaką nas stać. Gdy media codziennie robią nam ćwiczenia ze statystyki zgonów, my wymieniamy się śliną na papierowym filtrze.
Mieszkania Vicky i ziomka są do siebie podobne. Ciasne spelunki ze sporym potencjałem, schowanym gdzieś między przystrajającymi lepką podłogę opakowaniami po chipsach a śmierdzącym od brudnych naczyń zlewem. Siedzę z Jankiem na kanapie i z każdą kolejną niedbałą dygresją czujemy, że temat wchodzi. Jak już jest fajnie, to przestaje być fajnie. Dziewczyna ziomka (właściciela mieszkania) wparowuje do pokoju i zaczyna się na niego drzeć. Już nie pamiętam nawet dlaczego, pewnie przez jakąś bzdurę. Ziomek zwykle jest ugodowy, ale tego dnia nie jest. Muzyka i rozmowy cichną, atmosfera gęstnieje. Rozpoczyna się brutalna wymiana, głowy chodzą nam jak kibicom na Australian Open. Serwis, ona krzyczy, on krzyczy, ona zaczyna płakać. 15:0. Ewidentnie powinniśmy stąd spadać, ale nie możemy wstać z kanapy. Może to efekt tego jointa, może emocjonalnego zaangażowania w nich, ale siedzimy w tej hipnozie przemocy. Ona przeciera oczy i krzyczy dalej, on też krzyczy: że to jego mieszkanie i że jak chce, to może wracać do siebie. Ostre zagranie, piłka meczowa. Patrzymy po sobie z Jankiem. Znamy ich dobrze, przez co obaj wiemy, że dziś nikt nie wygra. Zabraknie im odwagi na decydujące uderzenie. Obiecuję sobie wtedy, że pogadam o tym jutro z ziomkiem. Że zrobię mu diagnozę toksyny, że spróbuję dać impuls do wyrwania się z tego szamba, bo oboje zasługują na szczęście. Ale pewnie nie pogadałem. U Vicky i u ziomka wszystko jest już bowiem ustalone z góry. Funkcjonują w świecie, w którym jakakolwiek zmiana jest tylko na moment albo nie ma jej nawet na tyle. W świecie, z którego racjonalnie chcą uciec, ale podświadomie nie potrafią zdobyć się na jakąkolwiek ostateczność. Od chwil związkowej krzywdy gorsza jest tylko samotność pandemicznie zamkniętej Warszawy. Od bolesnego znajomego gorsza jest tylko groza nieznajomego.
Obracam tę fiszkę między palcami, gdy oglądam Millennium Mambo, bo choć patrzenie na Vicky i patrzenie na ziomka dzieli wiele, łączy je ta sama emocjonalna bezradność. Z jednej strony moja jako obserwatora, biernego w starciu z rzeczywistością (filmu i tą na serio), z drugiej ich własna, zbyt przerażona wzięciem odpowiedzialności za samych siebie. Nagle geograficzny i kalendarzowy dystans przestają mieć znaczenie – tematyczna esencja jest znajoma, tak samo jak znajoma jest estetyka lat dwutysięcznych, wracająca współcześnie niby stylowy bumerang. Ciekawe jak długo jeszcze ta filmowa diagnoza społeczeństwa ponowoczesnego będzie tak uniwersalna, niemożliwa do podważenia przez rewizjonistyczne gadki analizatorów. Ile jeszcze minie, zanim dwudziestolatkowie przestaną patrzeć na Millennium Mambo jak na lustro w neonowej ramie. Ciekawe…
***
Na szczęście dla Hou Hsiao-hsiena łamanie na kawałki to tylko pierwszy etap pokoleniowej zadumy. Drugi to schylanie się po nie na podłogę i smarowanie krawędzi klejem. Nadzieja. Słowo, które od lat utożsamiam z dobrymi opowieściami o współczesności, bo jest jedynym lekarstwem na cyniczną bezwzględność postmodernizmu. Dla Vicky, tak jak i dla każdego, kto boi się słowa „terapia”, wytatuowane jest ono na pomocnej dłoni. Bohaterce Millennium Mambo tę dłoń podaje Jack, który obok zbawczego tatuażu ma też inne, wprost odnoszące do profesji szemranego gangstera. Starszy mężczyzna wyrywa ją ciasnocie przemocowego mieszkania i dorywczej pracy w stripclubie. Pokazuje możliwości innych przestrzeni. Otacza opieką. Mimo swojego pomysłu na życie jest czuły; mimo wieku, rozumiejący. Tacy ludzie czasem spadają z nieba, gdy na obliczu nieruchomego poruszyciela pojawi się łza wzruszenia. Trzeba mieć farta.
Tak jak Hao-Hao był strażnikiem związkowej celi, Jack jest nauczycielem wolności, figurą przyjaciela, ojca i kochanka jednocześnie. Ich relacja w domyśle ma erotyczny pierwiastek, ale selektywna pamięć zachowuje tylko to, co ważne: nagłe pojawienie się w jej życiu i równie nagłe zniknięcie, wypełnione pomiędzy nieoceniającą pomocą w chwilach wstydliwych upadków. Gdy Vicky upija się do nieprzytomności, odreagowując traumy minionej relacji, Jack wznosi z nią każdy kolejny toast. Gdy pijana zasypia przed drzwiami wejściowymi do jego apartamentu, delikatnie przenosi ją na kanapę i przykrywa kocem. Gdy na skutek problemów w gangsterskim interesie musi w tajemnicy uciec do Japonii, zostawia jej adres hotelu, w którym się zatrzyma. Możliwość kontynuacji. Zapewnienie, że w razie potrzeby, znów zejdzie do niej na ziemię.
Powiedzieć, że wtedy też miałem swojego Jacka, to jak nic nie powiedzieć. Los podzielił mi go równo na wielu aniołów stróży. Jedni wznosili toasty. Drudzy przykrywali kocem. Do trzecich wciąż mam adresy, w razie gdybym potrzebował, by pojawili się obok. Część z nich siedzi ze mną na sali warszawskiej Kinoteki. Obgryza paznokcie, wzrusza się i myśli o swoich własnych fiszkach. Po seansie wymieniamy się nimi między sobą. Każdy dokładnie ogląda konkretną fiszkę. Dyskutujemy o nich. O wielu nie mieliśmy pojęcia. Wszystkie wychodzą z najprywatniejszych kolekcji, przez lata zamkniętych na kłódkę. Kluczem do nich okazało się to wspólnotowe doświadczenie seansu, nasza kolektywna psychoterapia. Hasło dostępu: M-I-L-L-E-N-N-I-U-M-M-A-M-B-O.
***
Kiedy Vicky przyjeżdża do Japonii, Jacka nie ma w umówionym hotelu. Recepcjonistka daje jej klucze do pokoju i telefon z klapką do kontaktu. Dziewczyna dzwoni do niego setki razy, lecz ten nigdy nie odbiera telefonu. Już nigdy nie odbierze. Być może uznał, że jest w końcu gotowa na samodzielność. Jej własny taniec przez życie zaczyna się w Yubari, niewielkiej miejscowości słynącej ze śniegu, festiwalu filmowego i ulicy, gdzie na elewacjach budynków wiszą stare plakaty filmowe. Choć powód podróży jest zakorzeniony w przeszłości, to transformacyjny moment nowego początku, odcięcia się od dawnej siebie, o której opowiada w trzeciej osobie. Vicky uczy się japońskiego, lepi śnieżki, a jej twarz pierwszy raz nawiedza szczery uśmiech. Wygląda wtedy najpiękniej na świecie.
Gdy z grupą znajomych zbieramy się do opuszczenia kina, myślę tylko o tym uśmiechu. W holu czeka na mnie Łukasz. Przytulam go, a on głaszcze mnie po plecach. Na papierosa wychodzimy tylko we dwójkę – ja palę, on nie, ale zawsze ze mną wychodzi. Jest spokojnie i cicho. Właśnie spadł pierwszy śnieg, a wysokie lampy tworzą nastrojową poświatę. Odchylam głowę do tyłu i otwieram usta, próbując złapać na język spadające płatki śniegu. Myślę o wszystkim, co było kiedyś. O tym, że filmy nieodwracalnie zmieniły mój sposób przywoływania wspomnień. I o tym, że w tym świetle Warszawa w końcu bardziej niż Tajpej przypomina zimowe Yubari.
***
To ostatnia z moich fiszek. Patrzę na nią teraz, siedząc przed ekranem komputera. Za oknem warszawski wieczór rozświetlają migające światła samochodów. Zaraz skończę pisać tekst i pójdę spotkać się ze znajomymi. Gdy im go pokażę, na pewno otulą mnie wrażliwym ciepłem, mówiąc same miłe rzeczy. Jeszcze nie wiem, o czym będziemy rozmawiać później ani jak finalnie będzie wyglądała nadchodząca fiszka, ale z wyprzedzeniem robię sobie na nią miejsce w mojej pamięci. Co to będzie za wspomnienie! Już nie mogę się go doczekać.
:)
Maciej Roch Satora
tekst niepublikowany