wyróżnienie w XXIV Konkursie o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
– Dzień dobry. Byłbym Panu wdzięczny za kontakt ze mną – brzmi wiadomość, którą jakieś dwa lata temu odbieram na messengerze o piątej nad ranem. Kiedy tylko przetarłem zaspane oczy – raz, drugi… trzeci – upewniwszy się, że już na pewno nie śnię, dzwonię bez niepotrzebnego zwlekania pod wskazany numer. Wita mnie niewyraźne „r” i afektowany ton wciąż dobrze pamiętanego głosu, który tym razem, po raz pierwszy, zwraca się bezpośrednio do mnie.
Jest zaskoczony, że jeszcze nie śpię, zakłada bowiem, że tak jak on nie zmrużyłem oka. Już na wstępie skarży się na ból zęba, który nie daje mu zasnąć, szybko jednak okazuje się, że boli go coś jeszcze – moja recenzja. Cóż, zaskakujące może być w tym jedynie to, że do niej dotarł, bo tekst faktycznie nie szczędzi mu epitetów. Nazwałem go tam januszem biznesu o mentalności typowej dla lat 90. i samozwańczym sinologiem nasuwającym „nie tylko fizjonomiczne skojarzenia z Cejrowskim”. Stwierdzałem, że mimo wszystko trudno go jednoznacznie zdefiniować i zastanawiałem się, czy to bardziej „wieczny kombinator-przedsiębiorca” czy raczej „powiatowy Da Vinci, którego własna żona uważa za nieudacznika”. No więc sam postanowił pomóc mi rozwikłać tę zagadkę.
Najbardziej uwiera go ten powiatowy Leonardo i samozwańczy sinolog. Gdy tak grozi mi pozwem o zniesławienie, oczami wyobraźni widzę już swoje nazwisko w nagłówkach – „Kolejny krytyk przed sądem za opinię o filmie!”. Chętnie dałbym się ukrzyżować obok Tomasza Raczka, a mimo że pisałem o szerzej nieznanym dokumencie, nie żadnym „Kac Wawa”, to w końcu recenzję opublikował Filmweb, a PISF ją nawet nagrodził, więc może… Problem polega na tym, że samozwańczy sinolog okazuje się posiadać… dyplom magistra sinologii. Czyli rzeczywiście, jakby nie patrzeć, jestem winny pomówienia.
Do głowy nie przyszło mi, żeby to sprawdzić, kiedy pisałem swój tekst. – A wiecie, jak się chodzi po chińsku? – pyta w filmie mój rozmówca, po czym demonstruje dostojny, powolny krok z wypiętym do przodu brzuchem. Innym razem opowiada o jedzeniu świńskich odbytów, doradzając, aby potraw w Chinach po prostu próbować, a potem ewentualnie zapytać, co to było. Nie wygląda, jakby zależało mu na jakiejkolwiek dekonstrukcji orientalizującej wizji Państwa Środka jako niezbyt cywilizowanego kraju obrzydliwego jedzenia. Jego anegdoty właściwie tylko utrwalają popularne stereotypy. Czy tak zachowywałby się prawdziwy sinolog?
Miliard szczęśliwych ludzi – bo o tym filmie mowa – to kino dokumentalne, ale jego reżyser, Maciej Bochniak patrzy na rzeczywistość przez gatunkowe filtry kina fabularnego, nie wahając się zaaranżować niektórych scen, jeśli tylko wymaga tego narracja. Mojego rozmówcę, Krzysztofa Darewicza obsadza w kluczowej roli inicjatora całej intrygi, którą jest plan podboju chińskiego rynku fonograficznego przez polski zespół disco polo, Bayer Full. Absurd? Jasne, ale im lepiej poznajemy w filmie Darewicza, tym mniej dziwi nas, że mógł coś takiego wymyślić. Bochniak kreuje go zresztą na postać niczym z kreskówki – typ megalomana i hochsztaplera, któremu, mimo precyzyjnego planu, nigdy nic nie może się udać. Efekt jest doskonały – piosenkarz Świerzyński i sinolog Darewicz wyglądają w filmie jak serialowi Pinky i Mózg. Ich zamiar zwojowania świata kończy się więc jedną wielką klapą. – Ale mam już nowy, lepszy pomysł – zagadkowo kwituje porażkę filmowy Darewicz.
Tymczasem rozmawiamy już przeszło godzinę, to znaczy głównie on mówi, a ja tylko słucham. Dowiaduję się, że czytać nauczył się w wieku trzech lat i to najpierw do góry nogami, w połowie podstawówki miał już przeczytaną całą bibliotekę szkolną, czyta zresztą całymi stronami, ma też fotograficzną pamięć – słoik, który widział na półce 40 lat temu, pamięta doskonale do dzisiaj, a kiedy był w Korei Północnej zażyczył sobie wszystkie dzieła Kim Ir Sena oraz Kim Dzong Ila i nawet Koreańczycy uważali, że oszalał, on zaś bawił się świetnie przy ich lekturze, i tak dalej… – Taki ze mnie „powiatowy Da Vinci” – kończy z przekąsem obfity strumień przechwałek. Ufff, no dobrze, a pozew? Musi się jeszcze zastanowić, tymczasem życzy mi dobrego dnia. Od tamtej pory znów znam go tylko z ekranu, nie omieszkałby przecież zaprosić mnie do znajomych na Facebooku.
Maciej Kryński