GRAND PRIX XXIV Konkursu o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
Kiedy piszę te słowa, w holu londyńskiej giełdy trwa blokada. Ciała aktywistów, zbite w ciasny kordon i owinięte w czernie, wykorzystują własne zsumowane masy, żeby zahamować nieprzerwany ruch kapitału; zmniejszyć pęd ku iluzji wzrostu, który jednych – tych nielicznych – rzeczywiście podnosi, natomiast całą resztę topi w niepewnościach i frustracjach. Chcemy pokazać, że władza i pieniądze nie są nietykalne – mówią demonstranci, a na fotografii z blokady, jednej z wielu, policyjna czapka leci wysoko w górę, prawdopodobnie wyrzucona siłą kotłowaniny, być może – ciosu w twarz. I będzie sobie już tak wisieć po wsze czasy, utrwalona w internetowych zerach i jedynkach. Nowy symbol masy krytycznej, po której przekroczeniu władza odrywa się od ziemi niczym balonik nakarmiony helem, a tak zwani „zwykli obywatele” zaczynają ku niej ciążyć, przytłoczeni kilogramami nieukojonego gniewu.
Koniec dekady stoi bowiem pod znakiem ponownego urealnienia przemocy. Kulturowe narracje nie tylko ujawniają brak przygotowania liberalnego podmiotu na konfrontację z faktem, że ludzkie ciało jest kruche i podatne na zranienie – jak w głośnej i szeroko komentowanej książce Agaty Sikory czy w powieściach Édouarda Louisa – ale coraz częściej pokazują gniew jako siłę w jakimś sensie fizyczną, związaną z krążeniem ziemskiej materii, wplatającą w obieg społecznej (i indywidualnej) frustracji reguły kruszenia, wietrzenia, osadzania. W Białym, białym dniu Hlynura Pálmasona – cichej, introwertycznej opowieści o żałobie starszego mężczyzny – frustracja odkłada się piętrami, w sposób zbliżony do ułożenia warstw geologicznych wewnątrz skorupy ziemskiej. Najniżej znajdziemy to, co najstarsze i najbardziej kruche, zbite w cienką listewkę skamielin: zaufanie, miłość, bezpieczeństwo, intymność. Im wyżej się jednak wznosimy, tym bardziej porowata staje się skała, a przerwy między kolejnymi zwartościami wypełniają się gniewem. To porządek inny niż ten, który znamy z klasycznej psychoanalizy, gdzie frustracja często bywa zamknięta w najgłębszych i najpilniej strzeżonych kryptach nieświadomości.
Film Pálmasona wydaje się zresztą celowo wymierzony w metodę terapeutyczną, owo uniwersalne, kapitalistyczne panaceum na wszelkie lęki i cierpienia nowoczesnego podmiotu. Główny bohater wykonuje zawód policjanta, a sytuacja śledztwa – metodyczne „odkurzanie” i „filtrowanie” rzeczywistości w poszukiwaniu dowodów winy (albo choroby) – jest jego naturalnym trybem działania. Dokonując rekonstrukcji – przy użyciu fotografii, nagrań, obserwacji, rozmów oraz gróźb – kolejnych surowych faktów z życia swojej tragicznie zmarłej żony, Ingimundur dochodzi do wniosku, że był przez ukochaną kobietę zdradzany. To nagłe odkrycie, obok budowy domu i opieki nad wnuczką, staje się dla niego podstawowym źródłem sensu, wydarzeniem organizującym emocje wokół świata zewnętrznego, a nie, jak chciałby terapeuta, wokół niekończących się pytań o własne Ja: kim jestem, kim się czuję, co w sobie skrywam. Na ostatniej sesji – prowadzonej zresztą w formie dystansującej wideokonferencji – bohater demoluje gabinet analityka: rozbija ekran komputera, wyrywa kable i idzie bezpośrednio za autodestrukcyjnym popędem, ku brutalnej i w gruncie rzeczy całkowicie irracjonalnej zemście. Jest to jego autorska odpowiedź na elementarne terapeutyczne pytanie: Czy kiedykolwiek przez to płakałeś?. Przez co? Przez śmierć żony? Ujawnienie prawdy o jej niewierności? Własną samotność? Film tego nie wyjaśnia, ale impulsywne przejście z etapu milczenia w stronę niepohamowanej przemocy – mimo że do tej pory było się raczej bezpiecznikiem, społecznym gwarantem jej nienadużywania – wygląda na świadomy akt buntu przeciwko kulturze tłumienia popędów i zaciskania zębów. Nie, nie potrzebuję waszego cichego przepracowania żałoby – zdaje się mówić Ingimundur – odszyfrowania, kim naprawdę jestem i zamknięcia pulsującego gniewu w kojących dłoniach terapeuty. Potrzeba jest zgoła inna: wystawić emocje na światło publiczne, uczynić je częścią teatru społecznego, wrzucić sobie na plecy brzemię szaleńca, który obraca w perzynę niepisane zasady dystansu i skrytości. Jesteśmy przecież w Skandynawii.
Kultura terapii ma w tym swój udział: podtrzymuje atomizację społeczną, bo uczy nas nadmiernej wiary w to, co prywatne – w korektę jednostki i, dzięki temu, korektę świata – jednocześnie ignorując siły spoza tego porządku. Występuje przeciwko tłumieniu, ale przy tym zachęca, żebyśmy do pewnego stopnia stłumili obecność Innego, nie tego Wielkiego czy Ważnego, lecz właśnie – Obcego. Dlatego dopełnienie Białego, białego dnia widzę w innej skandynawskiej zemście – skandynawskiej nie z powodu osoby reżysera, a raczej miejsca i reguł, które nią rządzą. Chodzi o zemstę z Midsommar Ariego Astera, gdzie to zamknięta społeczność, jakby żywcem wyjęta z kontrkulturowych fantazji o szwedzkiej komunie, dokonuje najwyższego aktu odreagowania krzywdy – poprzez gniew i ofiarę – w imieniu jednostki, nie na odwrót. U Pálmasona przemoc poddaje się natomiast prawom fizyki i zmierza ku rewolucji szczerości, skierowanej – inaczej niż u Astera – przeciwko milczącej wspólnocie.
Śledztwo Ingimundura sprowadza się w gruncie rzeczy do „odkurzenia” zewnętrznych osadów gniewu i nadania im sensu: tym, czego mężczyzna naprawdę oczekuje od przeszłości, są nagie, wręcz przyrodnicze obrazy, które potwierdzą cudzą winę i zalegitymizują wymierzenie surowej kary. Co chcesz wiedzieć, psycholu? Że lubiła, kiedy rosłem jej w ustach? – krzyczy dawny kochanek żony nad swoim świeżo wykopanym groblem. I ma stuprocentową rację, dokładnie tego oczekuje bohater: słów potwierdzających i nadających kierunek jego wściekłości. Jest to ta chwila maksymalnego spiętrzenia gniewu, po której jego „geologiczne warstwy” zaczynają się kruszyć i osuwać. Wypowiedzenie na głos tego, co pozostawało do tej pory przemilczane, złożone na karb wiecznego „poszukiwania siebie”, w jakiś sposób oczyszcza podmiot z potrzeby krwawej wendety. Słowa obnażające ludzką zwierzęcość – same w sobie przykre i przemocowe – zyskują moc kojenia ran. Zrównują podmioty w ich materialnej kruchości. Ujawniają wspólną podatność na zranienie.
A w świecie, który nieustannie próbuje milczeć na swój własny temat, przedstawiając się jako rzekoma „naturalność” – brak alternatywy dla chciwości, wyzysku, marnotrawienia ziemskich zasobów i hiperkonsumpcji – wymuszenie prawdy staje się kwestią nie tyle poznania, co przetrwania. Blokujących giełdę młodych londyńczyków możemy do woli wysyłać do banków po kredyty albo na terapię, nie zatrzymamy jednak procesu odkładania się społecznego gniewu. Głośne domaganie się ujawnienia kruchości – nie tylko wyzyskiwanych ciał, ale też porządku, który ten wyzysk podtrzymuje – niesie ze sobą poważną konsekwencję dla jednostki: piętno burzyciela zmowy milczenia, która sprawdzała się do tej pory zarówno w islandzkiej wspólnocie Ingimundura, jak i w ujęciu globalnym. W obliczu zmęczenia społeczeństwem może jednak nie warto obrażać się na jego obojętność, lecz odwrócić kamerę w stronę tego, czego człowiek jest zaledwie małym odpryskiem. Tak jak zrobił to Pálmason, przez półtorej minuty śledząc podróż ułamanej skały, która toczy się w dół zbocza i z głośnym pluśnięciem wpada do wody. Jeden kamień nie zrobi światu żadnej różnicy. Wiele może już jednak zmienić kształt brzegu. A w dalekiej perspektywie – osuszyć ocean.
Marcin Stachowicz
tekst niepublikowany