1.
O tym, że Jonathan Glazer ma słabość do Stanleya Kubricka, wiedzieliśmy już z jego teledysków. Zanim twórca zabrał się za kino, realizował przecież filmiki towarzyszące piosenkom rozmaitych wykonawców - i dawał w nich wyraz swoim inspiracjom. W wideoklipie do "KarmaComy" zespołu Massive Attack pojawiały się więc złowieszcze hotelowe korytarze i upiorne bliźniaczki rodem z "Lśnienia". "Universal" grupy Blur stanowił z kolei wariację na temat "Mechanicznej pomarańczy": wokalista Damon Albarn i jego koledzy byli tam wystylizowani na podobieństwo bandy Aleksa DeLarge'a.
O tym, że "Pod skórą" - trzecia pełnometrażowa realizacja Glazera - ma coś wspólnego z "2001: Odyseją kosmiczną", wiadomo już po pierwszych pięciu minutach filmu. Autor otwarcie cytuje tu dwa ujęcia z klasyka Kubricka. Powinowactwo z mistrzem nie przeszło zresztą niezauważone; recenzje filmu Glazera aż roiły się od przerobionego na przymiotnik i odmienianego przez wszystkie przypadki nazwiska słynnego reżysera. W gruncie rzeczy jednak analizy krytyków sprowadzały się do sprawozdania prostej asocjacji: dziwne SF = "Odyseja…". A Kubrick był tylko jednym z wielu duchowych ojców, jakich przypisywano Glazerowi. Znaleźli się wśród nich i Lynch, i Cronenberg, i Jodorowsky i Roeg. Czyli "zwyczajowi podejrzani" przywoływani z automatu, kiedy tylko mowa o kinie "dziwnym". W efekcie namysł nad wspomnianymi cytatami jakoś się rozmywał. Widziano w nich po prostu puste znaki; postmodernistyczne puszczanie oka, zabawę z widzem, co najwyżej hołd. Wiadomo: Glazer to facet od teledysków - nic dziwnego, że cytuje.
Tymczasem "Pod skórą" wydaje się być filmem, który aktywnie polemizuje ze swoim wielkim poprzednikiem - a przynajmniej daje się w ten sposób czytać. Jeśli Kubrick w "2001…" zbudował drabinę do gwiazd, to Glazer w "Pod skórą" próbuje cofnąć się po jej szczeblach. Sprawdza, czy możliwa jest anty-"Odyseja". Tę opozycję wyczytamy już z tytułów: Kubrick wyrusza w kosmos, Glazer zagląda pod skórę. Kubrick szuka na zewnątrz; Glazer wnika do środka.
2.
Co pożycza Glazer od Kubricka? Dwa obrazki ze słynnej sekwencji "poza nieskończonością": układające się w linii planety oraz kolorowe refleksy na szybce kasku doktora Bowmana. Pierwszy z nich Glazer cytuje w otwierającym "Pod skórą" zbliżeniu na oko głównej bohaterki. Drugi cytat pojawia się chwilę później: to ujęcie pędzącego motocyklisty, którego kask odbija światła mijanych samochodów. Glazer bierze więc dwa kadry z finału "Odysei" i rozpoczyna od nich swoją opowieść. To przemieszczenie jest kluczowe: "Pod skórą" startuje mniej więcej tam, gdzie "Odyseja" się kończy. Ale Glazer nie proponuje nam ciągu dalszego, nie idzie za ciosem. Wręcz przeciwnie: odwraca kota (czytaj: Kubricka) ogonem.
Gdyby ktoś chciał sprowadzić fabułę "Odysei kosmicznej" do jej absolutnej esencji, musiałby skwitować, że jest to opowieść o ewolucji. Kubrick w kilku śmiałych skokach przeprowadza nas od prymitywnych małpoludów przez światłych astronautów do kosmicznego Übermenscha. Ciągnący się przez miliony lat proces reżyser zamyka w jednej, prostej metaforze postępu, zwieńczonego szczególnym "wniebowstąpieniem". Małpa staje się człowiekiem - człowiek staje się… czymś więcej. Dajmy na to, że bogiem.
Gdyby ktoś chciał sprowadzić do absolutnej esencji fabułę "Pod skórą", wystarczyłoby postawić na głowie "Odyseję". Glazer pokazuje kosmiczną istotę, która przybiera ludzką formę, a następnie próbuje dotrzeć do fundamentu człowieczeństwa. Zupełnie, jakby reżyser chciał cofnąć się od boga z powrotem do przed-człowieka, kończąc swoją opowieść atawistycznym aktem przemocy. I - wbrew pozorom - to również jest opowieść o ewolucji.
3.
W gruncie rzeczy oba filmy mówią przecież o poszerzeniu świadomości. Ale ich fabularne wektory mają przeciwne zwroty. Obaj twórcy ubierają też swoje filozoficzne przypowieści o człowieku w kostium science-fiction. To jednak dwie różne wersje SF.
Zarówno "2001" jak i "Pod skórą" to filmy swoich czasów. Wywód Kubricka rezonuje z pozytywnymi ideologiami lat 60./70., z hipisami i filozofią New Age. Jego wizja podróży kosmicznych nie tylko mitologizuje, ale wręcz projektuje ludzki podbój kosmosu (film powstał jeszcze, zanim Neil Armstrong postawił stopę na powierzchni Księżyca). Dziś, gdy nie posunęliśmy się dużo dalej w eksploracji kosmosu, trudno jednak zachować optymizm sprzed pół wieku. "Pod skórą" nakręcono 12 lat po dacie uwiecznionej w tytule "Odysei…", ale w science-fiction Glazera próżno szukać obcych planet, superkomputerów i statków kosmicznych. Zamiast futurystycznej scenografii - czy nawet fascynująco obcej przeszłości z sekwencji "Świt człowieka" - mamy jakieś zadupie: skąpane w szkockiej niepogodzie dróżki, lasy, plaże; co najwyżej zabytkowe, zapyziałe ruiny. Zamiast tańczonego w przestrzeni kosmicznej walca i feerii efektów specjalnych są paradokumentalne uliczne scenki i dronująca, szorująca po mózgu muzyka. A kontakt z tym, co obce, nie kończy się ontologicznym upgrade'em, tylko śmiercią - zarówno dla ofiar naszej bohaterki, jak i dla niej samej.
W rękach Kubricka opowieść o podróży do gwiazd jest współczesną wersją "Odysei" Homera, epopeją godną drugiej połowy XX wieku. Zgodnie z definicją tego klasycznego gatunku literackiego Kubrick pokazuje nam heroiczny czyn na tle historycznego przełomu. Ton filmu jest podniosły, poważny i - koniec końców - optymistyczny, afirmacyjny wręcz. "Jedyna droga prowadzi w górę", zdaje się mówić reżyser.
Glazer tymczasem jest pesymistą. U niego nie ma żadnej drogi w górę, w dół czy nawet w bok; transcendencja jest niemożliwa. Jeśli literackiem prototypem "2001" jest zasugerowana już przez tytuł filmu epopeja, to w "Pod skórą" odzywa się gatunek satyry menippejskiej. Ta forma wywodzi się z antyku, ale również w późniejszych epokach powstawały utrzymane w jej duchu utwory. W tę tradycję wpisywano zarówno "Kandyda" oraz "Podróże Guliwera", jak i "Alicję w Krainie Czarów" czy nawet "Autostopem przez galaktykę". Marshall McLuhan widział w satyrze menippejskiej sposób na opisanie "absurdalnej fasady świata, w którym żyjemy". I to właśnie robi Glazer: łączy fantastykę z realizmem, piętnuje niedorzeczności, krytykuje. Jego bohaterka przypomina zresztą Guliwera w Krainie Liliputów czy Alicję w Krainie Czarów - eksploratorów nieznanego, zdziwionych absurdalnymi światami, do których trafili. Scarlett Johansson wciela się w kosmitkę - obcą - której outsiderskie spojrzenie pozwala obnażyć absurdy tego, co nam, ludziom, jawi się jako naturalne. Kim jest jej postać? To istna intergalaktyczna femme fatale; polująca na mężczyzn kosmiczna drapieżniczka. Uciekając się do mimikry, naśladuje ona ludzkie zwyczaje godowe; początkowo jednak bez zrozumienia, czysto mechanicznie. Kusi swoje ofiary seksapilem - ale umykają jej takie koncepty jak empatia, współczucie czy potrzeba bliskości. Do czasu. Kiedy jednak - zrozumiawszy, co traci - usiłuje dokonać przekroczenia, odbija się od ściany. Oto ponura puenta "Pod skórą": jesteśmy więźniami swoich ciał i uwarunkowań. Na dobre i na złe.
4.
Choć czytanie "Pod skórą" wyłącznie jako feministycznej alegorii byłoby niesprawiedliwe, nie da się ukryć, że film ma silny wymiar "gender". Scarlett Johansson gra przecież kobietę - a w zasadzie "kobietę" - uwięzioną we własnej płci. Płci, która jest - dosłownie! - konstruktem, kostiumem. Seksualność bohaterki zaprojektowana została przez mężczyzn: tych, którzy jej pożądają, oraz tego, który jest jej partnerem w zbrodni i (prawdopodobnie) zwierzchnikiem. Oto zaklęty erotyczno-tanatyczny krąg: duża pupa i biust Johansson wiodą na pokuszenie - oraz na śmierć - kolejnych facetów, a inny facet czerpie z tego profity. Bohaterka postanawia wyzwolić się z patriarchalnego kieratu: porzuca seksualne drapieżnictwo, pokazuje środkowy palec swojemu "alfonsowi", ucieka. Próba emancypacji zostaje jednak ukarana: najpierw próbą gwałtu, następnie odebraniem atrybutów kobiecości/człowieczeństwa (zerwanie twarzy/maski) i wreszcie - spaleniem.
Ten feministyczny akcent jeszcze bardziej oddala "Pod skórą" od Kubricka. Bo "2001" jest filmem praktycznie bez kobiet. Nawet więcej: jest filmem w ogóle bez płci. Bez seksu. Ewolucja dokonuje się tu bez udziału ciała, a od prokreacji ważniejsza jest "incepcja", czyli zaszczepianie w ludzkich główkach światłych idei przez czarny monolit. Już samo marzenie o Übermenschu jest marzeniem o wyzwoleniu z potrzeb ciała. Po drodze do boskości człowiek musi uciekać się oczywiście do "niskich" działań (pierwsze jego narzędzie: broń), ostatecznie celuje jednak w "wysokość". Id idzie więc na śmietnik, a ego zlewa się w jedno z superego. I nawet jeśli na końcu drogi mamy kosmiczny płód, to stosunku seksualnego nie było.
5.
"2001" i "Pod skórą" pełne są paradoksów, które znoszą się nawzajem. Kubrick - mimo afirmacyjnego tonu - gardzi człowieczeństwem, chce porzucić ludzką skorupę. Doskonałości szuka poza granicami ludzkiego poznania. Jego wzniosłość, idealizm i optymizm mają więc niemalże mizantropiczny fundament. Tymczasem pesymizm, tragizm i turpizm Glazera płyną z empatii. Bohaterka "Pod skórą" przechodzi długą drogę: od sceny, gdy bez mrugnięcia okiem porzuca na plaży płaczące niemowlę, do spotkania ze zdeformowanym mężczyzną, któremu niespodziewanie okazuje litość. I w tym jej geście współczucia jest jakaś wzniosłość, wartość - nawet jeśli Glazer opowiada o pułapce kontaktu z drugim człowiekiem. O tym, że seks - kiedy jest - może służyć za broń, bywa śmiertelnie niebezpieczny. A kiedy go nie ma - prowadzi do frustracji, tęsknoty, autodestrukcji. Tak źle i tak niedobrze? Zgoda. Ale ponure, gorzkie "Pod skórą" nie przynosi jedynie lamentu nad ową ambiwalencją. Faktycznie, kiedy zimna modliszka z kosmosu dojrzewa do empatii, jej problemy dopiero się zaczynają. Ostatecznie umiera, bo zaczęła współczuć; bo dostrzegła słabość i sama ją okazała. Może lepiej było więc pozostać modliszką? Chyba jednak nie. Te "ludzkie" odruchy nie były przecież bez znaczenia - mimo tragicznego końca. W czarnowidztwie Glazera tli się iskierka nadziei. Oraz uśmiechu.
Moment, w którym bohaterka chwyta nocną lampkę, po czym zagląda sobie między nogi - odkrywając, że jest anatomicznie niezdolna do odbycia stosunku - ma w sobie zarazem tragizm, jak i - jakimś cudem - humor. I jeśli gdzieś spotykają się Kubrick z Glazerem, to chyba właśnie tu. Tylko że to już nie Kubrick z "2001", a Kubrick starszy, dojrzalszy. Bo "Pod skórą" wydaje się być "Odyseją…" przemyślaną przez "Oczy szeroko zamknięte". W swoim ostatnim filmie twórca "Lśnienia" pokazywał przecież - podobnie jak Glazer - że połączenie ludzkiej seksualności z ludzką świadomością jest zabójcze. Kultura to źródło cierpień, bo wciąż towarzyszy jej natura. Chcąc nie chcąc, tkwimy więc na przechodnim szczeblu drabiny bytów; marzymy o boskości, ale wciąż pamiętamy małpę.
Finał "Oczu…" pokazywał jednak sposób na przezwyciężenie tego konfliktu. Alice Harford proponowała swojemu mężowi, żeby skończyć z jałowym hamletyzowaniem i po prostu… iść do łóżka. Była w tej propozycji desperacja, ale był też optymizm, żywotność, humor. Mizantropia wyparowała; zastąpił ją gest wyciągnięcia ręki do drugiego człowieka. Co prawda w filmie Glazera Kubrickowski przykaz "musimy się czym prędzej pieprzyć" okazuje się niewykonalny. Ale wniosek pozostaje ten sam: trzeba - i warto - próbować. Zbawienia nie przyniesie czarny monolit, tylko druga, współodczuwająca osoba. Jeśli zasklepimy się w samotności, w kosmosie nikt nie usłyszy naszego krzyku.
(tekst niepublikowany)
Jakub Popielecki
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował m.in. w portalach Dwutygodnik.com, E-Splot.pl i Esensja.pl oraz w "Take Me", "Images" i "Pro Arte". Współorganizował trzy edycje Festiwalu Polskich Filmów Krótkometrażowych Short Waves. Pisuje nie tylko o filmie, ale również o komiksie.