wyróżnienie w XXVII Konkursie o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
Niedługo przed wyborami w mediach rozgorzała dyskusja na temat znakomitej Zielonej granicy. Prawicowi politycy prześcigali się w skandalicznych epitetach, konserwatyści z #SilnychRazem sygnalizowali, że Holland stanie za porażką w wyborach 15 października (mylili się nie po raz setny i nie po raz ostatni), a taktyką dla obecnej władzy było nabranie, w pewien sposób, wody w usta. W końcu Zielona granica byłaby aktualna także teraz, w czasie, gdy na usuniętej zawczasu aukcji WOŚP oferowany był patrol na polsko-białoruskiej granicy wraz ze Strażą Graniczną. Można się zastanawiać, czy szczęśliwiec dostałby szansę wykonania własnego, uśmiechniętego pushbacku – z serduszkiem w klapie marynarki rzecz jasna.
Choć próbuje się nas przekonać, że kryzys humanitarny rozpłynął się w powietrzu, sprawa jednak jest, a parlamentarna większość zachowuje się jak bohaterka grana u Holland przez Agatę Kuleszę. Przecież wszyscy wiedzą, że wspiera migrantów, jest tolerancyjna (wpłaca na facebookowe składki znajomego na Kampanię Przeciw Homofobii, a z każdej parady robi sobie selfie!), ale nie chce brudzić sobie rąk potencjalnym niebezpieczeństwem. W końcu ktoś może coś pomyśleć, zauważyć, jeszcze przekręcić intencje. Jak już działać, to swoim wyćwiczonym retorycznie językiem niczym Bogdan grany przez Macieja Stuhra. Być zaślepionym zmianami, chęcią politycznych igrzysk i wyszydzenia wroga; a jeśli przy tym użyje się rasistowskich wstawek, języka nienawiści, to przecież tylko dlatego, że w swoim jestestwie jest się kimś lepszym.
Chciałbym, żeby w Sejmie uśmiechniętej X kadencji pokazano Zieloną granicę na wspólnym seansie, a później zapytano o równie uśmiechnięte pushbacki dziejące się tu i teraz. Dzieło Holland, będące boleśnie aktualne, jest wymierzone w władze, która teraz, dla odmiany, działa w tolerancyjnych rękawiczkach. Dziwnym trafem mało kto pamięta o słowach sprzeciwu Holland, z lubością niegdyś wznoszonej na sztandary. Tym, co odróżnia jej twórczość od bezpiecznego, liberalnego pałowania pisowskiej strony (bo przecież najczęściej robią to równie konserwatywni ludzie), jest ponadpodziałowa odwaga własnego dzieła. Niezależnie, kto rządzi, kamera Holland jest skierowana na jego ręce; czy to w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich, Polskim Instytucie Sztuki Filmowej, czy w Ministerstwie Kultury.
W chwili nowego otwarcia w polskiej kinematografii w postaci odwołania Roberta Kaczmarka i wyczekiwanego odejścia Jacka Bromskiego, pojawia się potrzeba wytyczenia nowych szlaków w procesie zarządczym rodzimej promocji i dziedzictwa X muzy. Powrócenia do instytucji upadłych, takich jak „Pleograf”, którego poziom odpowiada obecnie (prawie) pustemu call for papers, przywrócenia do Filmoteki osób, które odeszły, a które wybitnie znają się na polskiej kinematografii. FINA czasów Kaczmarka była bastionem filmoznawczej nonszalancji, krezusostwa prawicowego spojrzenia, umizgów z narodowego klęcznika. Pokazywała moralną pustkę, chełpiąc się pojedynczymi wydarzeniami. FINA potrzebuje zmian, potrzebuje otwarcia się na nowe.
O tym, że reprezentanci władzy nie zawsze są na bieżąco z obecnymi wydarzeniami kulturalnymi, świadczy jeden z wywiadów z Bogdanem Zdrojewskim, obecnym przewodniczącym Komisji Kultury i Środków Przekazu. Stwierdził on, że potrzeba nam dokumentów na poziomie twórczości Ewy Ewart. Można by było zadać pytanie, na podstawie których konkretnie tytułów, ale nie odbierając nic Ewie Ewart i jej misji promocji kina non-fiction, kino dokumentalne w Polsce poszło kilka kroków dalej. Objawiły się nowe nazwiska, nawet te pochodzące z liberalnej bańki.
Kinematografii nie potrzeba grupy rekonstrukcyjnej; kabaretu starzejących się panów za kamerami. Nie wystarczy zmienić Piotra na Roberta Glińskiego; obaj oferują siermiężny katolicyzm, marginalizujący, jak w Figurancie, przestępstwa Papieża. Tak prosta wymiana kadrowa jest umywaniem rąk od działania; elity radykalnie prawej strony wymienione na elity centrum, obie zapatrzone w przeszłość, nieczujące kina. Symbolem obojętności w stronę filmowców stał się pogardliwy marsz ministra Bartłomieja Sienkiewicza ignorujący wezwania młodych osób twórczych do wprowadzenia ustawy o tantiemach. Pobrzmiewały w tym echa debaty o PISF-ie z roku 2005 – ustawy, której nie poparła Platforma Obywatelska.
Liberalne kino z lubością wchłania lewicowe tematy, trochę je wygładzając, żeby nie były za bardzo radykalne. Queerowość tak, ale najlepiej na drugim planie, eutanazja okej, ale w świecie pełnym przywileju. Rzecz jasna pojawiają się filmy takie jak Chleb i sól, w którym jest dysonans poznawczy i sporo z Didiera Eribona, Tyle co nic z buntem agrarnym (choć finalnie jedynie jednostkowym) czy Kos, gdzie czuć pazur i świadomość ludowej historii. Tyle że wówczas pewne siebie osoby zawłaszczają narrację, np. doszukując się u Kocura konkretnych nokturnów Chopina (w trakcie pokazu w Gdyni para za mną z lubością licytowała się na znajomość opusów polskiego mistrza). Im bardziej gej na ekranie cierpi, tym bardziej można wylewać krokodyle łzy, nie czyniąc nic, by homofobiczną rzeczywistość zmienić.
Polskie kino, zwłaszcza teraz, potrzebuje lewicowego wkurwu. Transgresyjnej utopii o homoseksualnym raju, w którym można uprawiać wyzwolony seks. Filmu o buntowniczkach walczących o prawo do decydowania o własnym ciele – rozwinięcia wspaniałego Miało cię nie być, gdzie scenarzystka Katarzyna Sarnowska pozostawia wybór swojej głównej bohaterce. Inkluzywnych narracji, dzięki którym każdy poczuje się chciany i akceptowany przez rodzimą kinematografię.
Nie potrzeba naszej kinematografii elitarystycznego krytykanctwa, skupiającego się na wiecznym zestawianiu nas z wydumanym Zachodem. Im dłużej będziemy się poddawać kapitalistycznej narracji o tym, że kino musi obronić się na wolnym rynku, tym bardziej będziemy zarzynać potencjał tkwiący we wspaniałych osobach tworzących w naszym kraju. Jako krytyka musimy uświadomić sobie, że nie jesteśmy od nich lepsi; nikt inny, tylko my możemy opisać, co dzieje się w naszej rzeczywistości filmowej. Bądźmy surowi, acz nie opryskliwi, edukujmy się w dziedzinie produkcji, bądźmy świadomi mniejszych i większych ograniczeń na naszym rynku.
Mam nadzieję, że nowe, uśmiechnięte kino nie będzie kinematografią, która traktuje siebie z poczuciem wyższości, elitaryzmu; będzie otwarte i inkluzywne jak musical 1989, będzie pozwalało na lewicowe i drapieżne kino. Wreszcie: że zdarzą się jeszcze tak odważne i aktualne głosy jak Zielona granica – wymierzone we władze, zaskakująco aktualne niezależnie od zmieniających się ministrów. Otwartej Polski już czas.
Maciej Kędziora
tekst niepublikowany