GRAND PRIX XXVI Konkursu o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
1.
Hanna Krall pisze, aby szukać szczegółu. A zatem on: niewygodny taboret o podziurawionym, welurowym obiciu. Siedzę na jego brzegu, mam 7, może 8 lat. W ćwiczeniówce, w której się rozgrywam, jest ciasno i pachnie zakurzonymi firanami. Jesteśmy na przesłuchaniach, to chyba Stalowa Wola; z okolicznych sal dobiega szum strojących się instrumentów. Z tamtych chwil pamiętam wrażenie braku bezpieczeństwa i wrogości; rozgrywanie się idzie mi opornie, a żeby było jeszcze gorzej, wychodząc z sali zauważam, że poszło mi oczko w rajstopach. Modlę się, by nikt go nie zauważył.
To mój pierwszy konkurs w życiu.
Scena przesłuchań to była szubienica. Publiczna egzekucja. Siedmioro osób jedzących pączki, wpatrzonych w każdy twój ruch w oczekiwaniu najmniejszej pomyłki. Czuję, jak na ich widok mimowolnie zaciskają mi się zęby, a ramiona sztywnieją; jeśli się szybko nie rozluźnię, nie będę w stanie zagrać szesnastek w etiudzie. Ba, zdradzę się już na gamach. To jedna z pierwszych lekcji, którą pobierasz jako młoda adeptka klasy wiolonczeli: strach przed dźwiękiem zmienia wszystko – głębię frazy, szybkość reakcji. Nic sobie nie robi z godzin ćwiczeń, zastępując je skostniałością i frustracją. Chodzi tu o pewną swobodę: zmiany pozycji powinny być lekkie i niesłyszalne, bez świstów i zacięć, wykonywane jakby mimochodem. To podobno normalne, lekcja numer dwa głosi przecież, że musisz umieć zagrać materiał na 200% swoich możliwości, żeby na występie dać z siebie 100%. Tyle że jako kilkuletnie dziecko średnio to rozumiesz.
Próbuję się uspokoić, biorąc głęboki wdech; na tym etapie jest już jednak za późno. Ten prawdziwy dźwięk, dźwięk mentalny, dzieje się bowiem ułamki sekund wcześniej, jeszcze zanim wysłane z mózgu impulsy wprawią instrument w drżenie.
Oczko w rajstopie się powiększa.
Gram źle, a po wyjściu z sali wybucham płaczem. Strasznie tęsknię za rodzicami; na tyle mocno, że przytulam się do oschłej nauczycielki, która pachnie smażonym obiadem i której szczerze nie lubię.
To wspomnienie zapisuje się w ciele. Kumuluje wraz z dziesiątkami podobnych w zgrubiałych koniuszkach palców, które do dziś będę kompulsywnie szczypać w chwilach stresu, często do krwi. Wsiąka w mięsień biodrowo-lędźwiowy, którego ból od czasu do czasu nie daje mi spać nocą. Prócz umiejętności rozpoznawania dominant septymowych w przewrotach, z całą pewnością to właśnie zawdzięczam dwunastu latom w Państwowej Szkole Muzycznej: opanowanie do perfekcji sztuki skubania warg i stawiania się w odpowiednim miejscu szeregu (najczęściej na jego końcu). A także przekonanie, że muzyka, przynajmniej ta klasyczna, wcale nie łagodzi obyczajów, a raczej – podtruwa je,karmiąc się tendencją do rywalizacji, która osłabia pierwotną wrażliwość; ten niezbędny czynnik, aby tworzony dźwięk miał jakąkolwiek wartość.
Tak bardzo mi nas żal.
2.
A teraz przypomnijmy sobie pewną scenę z Chleba i soli Damiana Kocura. Tę, w której Tymek, student fortepianu Akademii Muzycznej, pyta kilkuletniego chłopca o to, kim chciałby zostać, gdy dorośnie. Siedzą w pustej sali, młody ćwiczy na lekko rozstrojonym pianinie, matka studenta, nauczycielka podstaw muzyki, akurat wyszła. „Inżynierem”. „To w takim razie, po co chcesz grać?”. Moment konsternacji. „Bo chcę”, wypowiedziane w odpowiedzi pełnym wahania głosem.
Ten krótki dialog jest absolutnie wspaniały i wyraża sedno myślenia o edukacji muzycznej w Polsce, gdzie granie na instrumencie zawsze ma czemuś bezwzględnie służyć, a najlepiej – prowadzić do kariery. Nauka dla przyjemności lub samorozwoju (co?) na dłuższą metę zdaje się niezrozumiała nawet dla świeżo upieczonych absolwentów szkół muzycznych, bo kapitalizowanie muzykalnościkształtuje myślenie o całym procesie nauki już od momentu rekrutacji do pierwszej klasy. Pani córka ma niezwykły potencjał. Wstyd marnować taki talent. To prowadzi do kolejnych wniosków: skoro stawanie się muzyczką to określona ścieżka, najczęściej o charakterze bardzo stromych schodów, na których szczycie czeka międzynarodowy splendor w postaci, powiedzmy, wygranej w konkursie Wieniawskiego, to nie ma sensu nadmiernie się starać i tracić czasu na godziny ćwiczeń, jeśli nie posiada się ku temu odpowiednich „predyspozycji”. Stwierdzenie, że dziecko „nie nadaje się” do muzykowania, jest w polskim systemie absolutnie znormalizowane. Wiadomo; jedni uczniowie mają lepszy słuch, drudzy gorszy. Ale mimo wszystko działa to trochę jak w Whiplash, choć, oczywiście, w bardziej lokalnej skali: jeśli nie spędzasz kilku godzin dziennie nad instrumentem, a wyznacznikiem skutecznego ćwiczenia (vel. treningu) nie jest dla ciebie krew kapiąca na instrument (albo chociaż bolesne pęcherze, które pękają za każdym razem, gdy przykładasz opuszki palców do strun), to szkoda zachodu. Zarówno twojego, jak i rodziców i nauczycieli. Dużo mówi się dziś o tym, że szkoły artystyczne tworzą narcystycznym, przemocowym osobowościom idealną przestrzeń do nadużyć, bo wymagają od uczniów grzebania w najdelikatniejszych emocjach, a zatem – pełnego zdemaskowania się i ukazania swojej wrażliwości (w angielskim jest na to ładne słowo – vulnerability). A to może potęgować wrażenie sztucznej przewagi; zniechęcać i przynosić efekt odwrotny od zamierzonego.
W przypadku nauki gry na instrumencie owo rozróżnienie zdaje się przyjmować agresywne formy rzeczywiście na dość wczesnym etapie. W końcu „Muzyk musi być »zahartowany«”. Wyniki badań nie pozostawiają wątpliwości: w ankiecie przeprowadzonej wśród uczniów, studentów oraz absolwentów szkół i akademii muzycznych w Polsce, ponad 59 proc. z nich stwierdziło, że na jakimś etapie doznało przemocy (psychicznej lub fizycznej) ze strony pedagogów. Ot, #RulesOfTheGame.
Uśmiecham się z rezygnacją, bo gdyby ten stres i agresja chociaż do czegoś prowadziły – a przecież ich przedłużeniem często staje się niespełnienie i frustracja tych, którzy w tym systemie jakoś przetrwali, po to tylko, aby po latach dowiedzieć się, że orkiestr jest za mało i nie ma w nich miejsc, w filharmoniach stołki od dekad grzeją te same dziady, które przestały ćwiczyć lata temu, a w trakcie nielicznych przesłuchań rządzi nie talent, a kolesiostwo, karmiona latami pycha i ignorancja (naprawdę, po wielu rozmowach z przyjaciółmi, którzy zdecydowali się na kontynuowanie kariery jako muzycy klasyczni, mogę zapewnić – scena z „Tár”, pokazująca kulisy przesłuchań na wykonanie solo w koncercie Elgara, wcale nie jest aż tak przesadzona).
3.
Ale mamy po kilka lat, więc nie kwestionujemy systemu; nie pytamy, czy to musi działać w taki sposób. Odpadamy, bo jesteśmy „za słabi” (porażka będzie zawsze winą dziecka), albo,już odpowiednio „zahartowani” tą konsekwentnie sankcjonowaną gradacją, akceptujemy ją i przekazujemy dalej w świat (jak, na przykład, Tymek).
Stawanie się muzykiem (żeby nie powiedzieć a r t y s t ą) jest procesem romantycznym i romantyzowanym; kto wie, być może w każdy perfekcjonizm wpisana jest przemoc (pytanie, czy w bezbłędność zabiegu chirurgicznego również). Blaski i cienie tej patologii są oczywiście wdzięcznym materiałem na historię filmową. Było ich ostatnio kilka: wspomniałam już o debiucie Kocura, w ostatnich dniach wszyscy kłócą się też o Tár Todda Fielda. Ale przecież szlak frustracji przechodzącej w nadużycia wyznaczyła już lata temu choćby Erika z Pianistki (2001), Mistrz Carvelle w Chórze (2014), Adam z Dyrygenta (1979) czy Terrence z Whiplash (2014). They are the same picture, jak głosi popularny mem, a kwestia płci lub rasy zdaje mi się w tym momencie drugorzędna – chodzi raczej o formy internalizowania i transmisji przemocy, której wymownym tłem staje się właśnie hermetyczna i podsycająca snobizmy przestrzeń muzyki klasycznej. To też zmyślny pretekst do poruszenia innych wątków: władzy (Tár), patologicznych relacji (Pianistka), czy społecznego awansu – bowiem linia podziału klasowego często przebiega właśnie przez pięciolinię(np. w utworze na zespół chłopięcy, jak w Chórze, albo balet, jak w Billym Elliocie). Insiderskie, niedostępne środowisko kusi widokiem tych, którzy odnajdują się niżej na społecznej drabinie – a to świat o tyle zalotniejszy od „rasowej” arystokracji, że można się doń wkupić, wstając wystarczająco wcześnie i ćwicząc odpowiednio długo. Muzyka może działać zatem, jak w monologu Marty na końcu Dyrygenta, jako cel sam w sobie, ale w kapitalistycznej rzeczywistości częściej jednak jako środek prowadzący do czegoś: zdobycia sławy, przepracowania traum lub kompleksów. Ciekawe, że między regresem społecznym a pewną niedoskonałością instrumentu czasem stawia się znak równości – jak w przypadku szczegółu numer dwa, czyli rozstrojonego fortepianu, który w filmach Fielda i Kocura działa jako synonim nie tylko powrotu do domu na prowincji, ale też pewnej beztroski wykonania, nieobarczonej oceniającym spojrzeniem znad lukrowanych pączków. Ten paradoks jeszcze bardziej ilustruje, że filmowe historie o stawaniu się to częściej opowieści o społecznych aspiracjach i kompleksie, niż samej muzyce i uwrażliwianiu. Maltretujący i maltretowani okazują się tymi samymi osobami, bo – jak powiedziała Hildegarda – muzyka to jeden wielki ciąg wpływów. Efekt? Dla jednych – awans, splendor i perfekcyjny kamuflaż, dla mnie – rażąca aspiracyjność i przypadkowy pastisz, tak uderzający w bełkocie na temat fraz Mahlera i pauz u Brahmsa (tak, piję do Lydii Tár).
(Wyobrażam ich sobie siedzących przy jednym stole. Erika, Terrence, Lydia, Mistrz Carvelle. Popiją drogie Cabernet Sauvignon, cmokają; przyszli tu świeżo po koncercie, na którym Jakaś Ważna Orkiestra wykonała V Symfonię Beethovena. Klarnet w scherzo przybrał formę akompaniamentu pianissimo i nie był wiodącym głosem – zdania na temat tej interpretacji są podzielone, co wywołuje ożywioną dyskusję. Kindersztuba każe im uśmiechnąć się nieszczerze do zakłopotanego kelnera, gdy perliczka okazuje się lekko niedosmażona. A potem wchodzi Sainte Colombe ze Wszystkich poranków świata (1991) i pryska im tym winem prosto w twarz).
4.
No a gdyby tak inaczej, pomyśli sfrustrowana czytelniczka. Gdyby wyzwolić się z tego kieratu i wymyślić system raz jeszcze, już właściwie. Mam problem z tym, że wnioski z opowieści o klasykach często prowadzą donikąd: filmy te są osnutymi na faktach ciekawostkami, które najbardziej służą jednak samym reżyserom, dostarczając bohaterom ich scenariuszy kontrowersyjnych cech i emocji, które lubi kino. Tár co prawda chce iść z duchem czasu i wprowadzać jakiś sąd, w końcu maestro Lydia kończy jako dyrygentka w prowincjonalnej orkiestrze, ale jest to zabieg pijarowy, który tylko powierzchownie zaburza ten budowany od wieków na nierównościach system. Paradoksalnie bardziej porywa mniezakończenie niepozornej Perfekcji (2018) Richarda Sheparda, ze wszystkich innych powodów raczej wartejpominięcia produkcji Netflixa. Film, przynależący do gatunku absurdalnych w złym znaczeniu tego słowa, z historii o stawaniu się wirtuozką czyni nietypowe revenge story, w której dwie skrzywdzone wiolonczelistki mszczą się z rozmachem na Antonie – swoim muzycznym guru, którego można potraktować jako uosobienie wszystkich Terrence’ów, Erik i Lydii tego świata (i robią to w stylu, którego nie mógłby się wstydzić początkujący Tarantino). Ich zemsta może i przynosi jakąś ulgę, ale wydaje mi się ona jakby spóźniona, niepełna, okupiona już przeżytą traumą i zbędnym okaleczeniem.
Inny model to odcięcie się. Elitaryzm II stopnia, wyrażony poprzez dekonstrukcję i pogardę dla systemu. I tu wkracza on – Sainte Colombe, pierwszy hipis, buntownik, jazzman violi da gamba. Jest w nim wstręt dla snobistycznego nabzdyczenia i skupienie na pierwotnej wrażliwości dźwięku; poszukiwanie tego tajemniczego miejsca, z którego bierze się muzyka (i z którego prawdopodobnie bierze się samo życie, ale to moje intuicyjne spostrzeżenie, proszę nie wierzyć w nie w stu procentach). W jego życiu melodie funkcjonują nie jako pretekst schlebiający próżności elit, ale faktyczny cel i język, którym może porozumiewać się ze swoimi nastoletnimi córkami oraz zmarłą żoną. Jest jak Schopenhauerowskie, zanurzone w metafizyce ćwiczenie duszy. Powiecie: Lydia Tár przecież także tej doskonałości poszukuje. Ów idealny dźwięk, chyba najpiękniej (nie)określony w Memorii (2021), może się kryć pod postacią dzwonka do drzwi, rytmicznego uderzenia metronomu w środku nocy czy szumu lodówki. To świadczyłoby o tym, że kult Dźwięku sytuować się będzie jednak o krok przed agresją. Pytanie jednak, co się z tą umiejętnością rozpoznania i przetworzenia muzyki robi: a Lydia idzie w tym zakresie jeszcze dalej niż najzdolniejszy uczeń Sainte Colombe’a, Marin Marais, czyniąc ze swojego talentu walutę i popadając w ekspansywną, szkodliwą (także dla samej siebie) próżność. Więcej – Tár wypiera się tego, co dla wirtuoza violi stanowi sedno muzyki, czyli swego rodzaju transcendencji; doskonale ilustruje to scena, gdy po kontakcie z fizycznością i rozkładem, wpisanymi w wątek sąsiadki, momentalnie pozbywa się ubrania (śmierć jest przecież tak odległa od absolutu muzyki Mahlera, półek wypełnionych książkami i piękna 25-letnich wiolonczelistek…!). To odwieczny, jakże podstawowy ontologicznie dylemat: sława i nieśmiertelność czy wierność zasadom? Czy perfekcja ma wartość, jeśli nikt o niej nie wie? To oczywiście pytania retoryczne; ale nawet Sainte Colombe już w XVII wieku zdawał sobie sprawę, że przy traktowaniu muzyki jako celu często nie ma innej drogi niż samowykluczenie.
5.
Istnieje też trzeci model – współistnienia. Wiemy, że harmonie, szczególnie dziś, mogą się swobodnie uzupełniać: znów jak w filmie Kocura, w którym rap w naturalny sposób dopowiada klasykę. To ścieżka na przełaj; trochę dezercja, trochę ocalenie, jak w przypadku brata Tymka, Jacka. Ale w hermetycznym świecie muzyki klasycznej takie spuszczenie z tonu też byłoby możliwe – Anthony Lane na łamach New Yorkera sugeruje, że początkiem mogłyby być zmiany w nazewnictwie i pozbycie się ze słowników takich określeń jak „maestro”, które karmią ego sztucznych autorytetów. Kino też nie pomaga, albo robi to w niewielkim stopniu, wciąż chętniej rekonstruując lub hiperbolizując system, niż go kwestionując (choć echa #metoo w zakończeniu „Tár” lub „Perfekcji” to na pewno syndrom pewnej niezgody). Albo inaczej, bo „hiperbolizując” to niewłaściwe słowo (nie będę pisać, ile akapitów, zawierających opis przejawów lub skutków przemocy z własnego otoczenia zdecydowałam się wykreślić z tego tekstu), ale je mitologizując. Bo choć nie lubimy tych wszystkich osobowości, to przecież często czujemy do nich respekt. Lydia Tár ma w końcu twarz Cate Blanchett, hello.
Niewygodny taboret o welurowym obiciu w ćwiczeniówce został zatem zastąpiony fotelem u terapeuty. Moja przyjaciółka, A., absolwentka akademii muzycznej (a nawet dwóch), opowiada mi, że dopiero po rozmowach ze specjalistą odnalazła ponowną radość grania. Dzięki psychologowi wróciła do punktu wyjścia – zatracenia się w melodii i beztroskiego unoszenia na fali dźwięku, bez ciągłego rozmyślania o jego konsekwencjach. Przypomniało jej się, dlaczego w ogóle chciała kiedyś grać. Czekam na więcej filmów, w których to niespełnienie stanie się centralnym elementem fabuły, a nie wyłącznie kontrapunktem dla próżności i kompleksu. Oraz na dzień, w którym muzyka zacznie służyć sama sobie – ale tu już nieśmiało i bez specjalnych nadziei, za to ze wspomnieniem swoich przymkniętych w kontemplacji dźwięku siedmio-lub-ośmioletnich powiek.
Joanna Najbor
tekst niepublikowany