Śnieżyca apokaliptycznych rozmiarów, dom odcięty od świata, szare światło i błotniste charaktery: nie, to nie nowa wersja "McCabe i pani Miller" Roberta Altmana, a "Nienawistna ósemka" Quentina Tarantino: irytujący, ale i momentami zachwycający pomnik, jaki reżyser wystawił własnym dialogom i swemu zacięciu do kosztownej inscenizacji. Po lekturze - to w tym przypadku odpowiednie słowo - tego filmu wiemy już na pewno, że Tarantino nie jest Altmanem, że brak mu podobnej wrażliwości i poetyckiego otwarcia na świat w całym jego brudnym skomplikowaniu. Można powiedzieć: no i świetnie, kino Altmana jest niepodrabialne, tak samo jak kino Tarantino. To, oczywiście, nie do końca prawda: ten ostatni oparł swoją niepodrabialność na podrabianiu innych - dlatego też rozmowę o filmach Tarantino lubimy zaczynać od rozmowy o filmach w ogóle: tych starszych, gorszych, zapomnianych, odkopywanych przez filmowych geeków.
Takie spojrzenie na twórcę "Bękartów wojny" i "Django" to już jednak pieśń przeszłości. Po tych dwóch wybitnych filmach o retoryczności historii (o układaniu własnej jej wersji - tej soczystej i gwałtownej prawdy ekranu) przyszedł czas na reżyserskie obnażenie. Jeśli "Django" był rozsadzeniem naszych wyobrażeń o niewolnictwie z pewną poprawnością polityczną w ręku (kibicujemy czarnoskóremu walczącemu o wolność), to "Nienawistna ósemka" stanowi czarne podbrzusze tego mitu. Tarantino przez trzy godziny przypomina nam, że ludzie są obrzydliwi, że lubią zabijać siebie nawzajem w sposób graficzny i paniczny, że ich wydzieliny i krew to żałosna farba, która tryska z głów, ust i kroczy i tak dobrze wygląda na ekranie. Słowem: smakujmy wszyscy hymn na cześć kina eksploatacji, podany w ultra szerokim formacie nakręconym w Ultra Panavison 70 (pierwsze użycie tej technologii od blisko 50-ciu lat).
Okazuje się jednak, że Tarantino nie chce już być uważany za pana od cytowania: jest tym zmęczony, chce pozbyć się też łatki błyskotliwego postmodernisty. Najlepiej widać to w jego stosunku do montażu i narracji zza kadru. W "Nienawistnej ósemce" najpierw jedziemy powozem, gdzie zbiera się twarda ekipa: biały łowca głów, kobieta, którą wiezie on na szafot, czarny łowca głów, przyszły szeryf, który zmierza do Red Rock objąć posadę, woźnica. Potem trafiamy do karczmy, gdzie poznajemy jeszcze kilka postaci, w tym starego generała walczącego podczas wojny secesyjnej po stronie Południa i Meksykanina, który rzekomo opiekuje się zajazdem podczas nieobecności właścicieli.
Ekspozycja zajmuje Tarantino niemal pół filmu. Trzeba przyznać, że widzowi udziela się ta rozkosz płynąca z niespieszności, to cierpliwe rysowanie charakterów, definiowanie ich przez przedmioty i chrząknięcia w wykonaniu najzdolniejszych aktorów (m.in. Samuel L. Jackson, Kurt Russell, Jennifer Jason Leigh). W swoich najlepszych momentach "Nienawistna ósemka" przypomina jedną z przydługich opowieści, które snuje się z nudów: podczas śnieżycy, wieczorem, przy kominku i potrawce. Kiedy jednak Tarantino zasadza się na narracyjną woltę, domniemana gęstość filmu okazuje się ułudą. Niczym Agatha Christie w "Dziesięciu Murzynkach" (stary tytuł powieści też wydaje się akurat odpowiedni), dorzuca on od czasu do czasu jakiegoś trupa, by ożywić przymrożoną narrację, cofa nas w czasie i pokazuje drugi punkt widzenia, zaskakuje chłopięcym głosem z offu rzucającym nam garść pożytecznych informacji. Rozbijanie szczelnej, sędziwej, linearnej narracji wydaje się jednak nieszczere i wymuszone, jakby Tarantino chciał spełnić bardziej fantazje publiczności, aniżeli swoje własne.
Szeroka widownia przyjęła bowiem wiadomość o karkołomnym wyborze taśmy 70 mm jako kaprys genialnego twórcy - najbardziej radykalny napad nostalgii, którą Tarantino pielęgnuje właściwie od początku swojej kariery. Dla reżysera był to chyba klucz do całego projektu, element, który miał obdarzyć go niepowtarzalną duszą. Kamera Roberta Richardsona od pierwszego ujęcia nurza się w panoramach, których śladowa ziarnistość jest też ziarnistością śniegu; spojenie przyrody i kina, dwóch żywiołów światła, jest w początkowych scenach zjawiskowe i odsyła do klasycznych westernów, zwróconych często ku przyrodzie bardziej niż ku samemu człowiekowi.
Tarantino szybko wkłada swoją fabułę w puszkę i każe nam podziwiać szeroką przestrzeń, konstytutywną dla westernu, jedynie przez małe okienka w karczmie, co jest zagraniem ironicznym, ale też pewną kapitulacją. Ustawiając swoje pionki na szachownicy, rezygnując z epickości, którą dopieszczać mogła wybrana przez niego anachroniczna technologia, oddaje się intensywnej pracy nad własnym dialogiem: czasem świetnym, czasem przeciętnym; niekiedy zabójczo celnym, ale przeważnie rozwleczonym, nużącym i nieimponującym już tak, jak kilka lat temu. Nieporozumieniem jest stwierdzenie, że jest to film teatralny: cierpliwe ruchy kamery i równie cierpliwe cięcia, delikatne przejazdy kamery przez tę ciemną, jakby zadymioną przestrzeń, są jak najbardziej filmowe (niedostępne doświadczeniu teatralnemu). Jest to jednak kino mise en scène (czyli inscenizacji), a nie kino montażu (środka, który zawsze wytrącał nas u Tarantino z odbiorczego komfortu). To proste rozróżnienie, tak popularne w USA, opisuje też pewne sekwencje z "Django" i, szczególnie, "Bękartów wojny", ale w "Nienawistnej ósemce" stosuje się do całego filmu. Aktorzy i ich słowa - oraz Dziki Zachód po wojnie secesyjnej.
Już w "Django" Tarantino wykonał skok na wielkość: wyśmiał D.W. Griffitha i jego "Narodziny narodu", pokłócił się z Johnem Fordem, napakował swój film masą niezapomnianych, nośnych obrazów (Django, w niebieskim stroju, zabijający braci Brittle przy wtórze triumfujących trąbek). "Nienawistna ósemka" odwraca te tonalności: obrazy są skromniejsze, przytłumione, ujęcia zlewają się ze sobą, nie uświadczymy tu momentów ikonicznych (tych spektakularnych, wizualnych ukłuć, które często czynią kino tak pociągającym). Zamiast tego: żmudne budowanie konstrukcji, wznoszenie wieżyczki z rozmów i mikro-epizodów. A przy tym całość komentuje złowrogi, niski, mroczny motyw Ennio Morricone, sugerujący nam, że znaleźliśmy się w śnieżnym piekle, wśród ludzkich szumowin i podstępnych morderców.Jeśli kluczowy obraz "Django" to krew rasisty tryskająca na plantację bawełny, w "Nienawistnej ósemce" będzie to rzyganie krwią, organizm atakujący sam siebie - wojna wszystkich ze wszystkimi, nawet z samymi sobą.
Prymitywna podszewka całości - kameralna jatka, którą z lubością rozgrywa Tarantino - zgrzyta z zamaszystą szerokością kadru, z mistrzostwem formalnym i statusem tej pierwszorzędnej (w żadnym wypadku nie B-klasowej lub "niezależnej") produkcji. Tak, jakby reżyser bawił się w Calvina Candy'ego z "Django", który wybudował sobie imperium, je z najlepszej zastawy stołowej, ekscytuje się językiem francuskim, ale tak naprawdę oczy płoną mu tylko wtedy, gdy może w furii rozłupać czyjąś czaszkę. Kibicowaliśmy przemocy w poprzednich filmach Tarantino, bo stanowiła ona kwiatek do kożucha kilku historii o emancypacji. "Nienawistna ósemka" podważa fantazyjny optymizm tamtych narracji, proponując w zamian jednowymiarową, pesymistyczną antropologię: USA po wojnie secesyjnej czka niezakończonymi sporami, polaryzacja na obrońców niewolnictwa i abolicjonistów trwa w najlepsze, a wszelka podmiotowość może zostać zmieciona jednym pociągnięciem cyngla.
Brzmi "rewizjonistycznie"? Byłoby takie 40 czy 50 lat temu, w epoce demitologizacji westernu i ogólnego sceptycyzmu wobec wielkich amerykańskich narracji. Dziś "Nienawistna ósemka" przypomina raczej bękarcią wersję "Poszukiwaczy" Johna Forda z 1956, w których John Wayne gra kowboja zaślepionego nienawiścią wobec Indian. Tarantino też obsesyjnie eksploruje amerykański rasizm (na linii biali-czarni), ale w odróżnieniu od "Django" stanowi on dla niego w "Ósemce" przede wszystkim pożywkę dla serwowanych ciężką ręką żartów, niekiedy prowadzących wprost do kolejnej sceny przemocy. Wymaganie od Tarantino subtelności i pewnego dostojeństwa może wydawać się nadużyciem (czyż nie są to te wartości, które skutecznie podważał w latach 90.?), ale to sama "Nienawistna ósemka" zaprasza do takiego rodzaju odbioru, w którym jawiłaby się jako narracyjny gigant: tak bardzo dopracowany, tak cudownie zagrany, z taką lubością poskładany w trzy godziny "rozmów o Ameryce".
Ten smutny kontrast między donośną, niedźwiedzią formą a małością wszytą w opowieść i motywacje bohaterów jest uderzający i nie daje mi spokoju. "Nienawistna ósemka" przypomina robiący ostatnio furorę w sieci złoty pomnik Mao Zedonga, postawiony w chińskiej prowincji Henan: złoty cielec pośrodku niczego, górujący nad otaczającą szarzyzną, nadający się tylko do oddawania pokłonów*. Ballada o społecznej anomii według Quentina Tarantino ma taką samą siłę implozji: zamiast rosnąć na naszych oczach i próbować dorównać operatorskiej subtelności Roberta Richardsona, zapada się z każdym aktem, z opowieści zamienia się w historyjkę. Powojnie zawsze jest straszne, a powojnie na Dzikim Zachodzie zapewne podwójnie - moglibyśmy przytaknąć Tarantino. Czy jest to jednak powód, żeby mając do wyboru wszystkie dostępne farby, odłożyć je na bok, i z godnym szacunku uporem szkicować kredkami tylko czarne szubienice?
*Posąg Mao został szybko rozebrany na rozkaz władz.
Sebastian Smoliński