Na pozór łatwo opisać Coś za mną chodzi. Wystarczy wyobrazić sobie, że John Carpenter ma jakimś cudem dziecko z Johnem Hughesem. Ich pociecha często bywa u swoich wujków: Davida Cronenberga i Davida Lyncha. Całe dzieciństwo spędza w towarzystwie tych czterech dziwacznych facetów - Hughes uczy go życia, Cronenberg zaszczepia lęk przed własną cielesnością, Lynch opowiada bajki na dobranoc, a Carpenter gra mu kołysanki. Ale kiedy Coś… już dorośnie, wcale nie chce być zlepkiem genów czy sumą inspiracji. Dzięki talentowi swojego reżysera, Davida Roberta Mitchella, szybko znajduje własny głos.
W swoim pełnometrażowym debiucie, niezależnym The Myth of the American Sleepover z 2010 roku, Mitchell opowiadał o ostatnim dniu wakacji, który stawał się dla grupy nastolatków pretekstem do mini-rozliczenia z dotychczasowym życiem. Kończyła się beztroska i słodkie nicnierobienie, zaczynał się rok szkolny, a wraz z nim - powrót do codziennej rutyny i szkolnego systemu zależności. Tytułowe "amerykańskie pidżama party", przedstawiane zazwyczaj w filmach młodzieżowych jako wielka impreza, podczas której chłopcy podglądają okładające się poduszkami, skąpo ubrane dziewczyny, pozwalało bohaterom na konfrontację z własnymi lękami i marzeniami. Niewiele miało przy tym wspólnego z opisanym wyżej mitem - nie prowokowało do rozładowania buzujących hormonów, ale do próby zrozumienie zmian, które zachodzą w każdym, kto dorasta. I których każdy tak samo się boi.
Mitchell zanurzył swój debiut w specyficznym bezczasie, ukierunkowanym poniekąd na lata osiemdziesiąte. Bohaterowie nie korzystali z telefonów komórkowych, nie rozmawiali na Facebooku, a filmy oglądali na kasetach wideo. Czasowa nieokreśloność nie tylko ewokowała sentyment za czymś, co prawdopodobnie już minęło, ale pozwalała też na konfrontację z tytułowym mitem, wykreowanym przez młodzieżowe kino amerykańskie z czasów Zemsty frajerów.
Mogłoby się wydawać, że w Coś za mną chodzi reżyser dokonuje zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni. Młodzieżowy film obyczajowy zostaje tu zastąpiony przez miks slashera z horrorem cielesnym. Jay (Maika Monroe) spotyka się z tajemniczym, starszym o kilka lat Hugh. Po tym, jak para konsumuje związek na tylnym siedzeniu samochodu, Hugh usypia Jay chloroformem i przywiązuje ją do krzesła. Po przebudzeniu dziewczyna dowiaduje się od chłopaka, że od tej pory "coś" będzie za nią chodziło. Owo bliżej nieokreślone "coś" może przybrać formę każdej osoby, jest powolne i niewidzialne dla postronnych. Zawsze zmierza prosto w kierunku ofiary i za wszelką cenę chce ją zabić. Zagrożenia można się pozbyć tylko przez seks z kolejną osobą, która od tej pory będzie nowym celem potwora.
Opis fabuły brzmi może jak żart z żelaznych reguł slasherów albo opowiastka z archaicznej kampanii społecznej przestrzegającej przed wirusem HIV, ale to tylko pozory. Mitchell wielokrotnie odnosi się co prawda do horroru lat osiemdziesiątych - zarówno w konstrukcji fabuły, stylizacji amerykańskich przedmieść, sposobie kadrowania czy na znakomitej, elektronicznej ścieżce dźwiękowej - ale nie są to puste cytaty. Coś… jest zresztą ostatnim filmem, który można by opisać za pomocą zwrotów takich jak "grający z konwencją" czy "puszczający oko do widza". Mitchell opowiada swoją historię po staremu i całkowicie na serio; odniesienia do horroru lat osiemdziesiątych nie są clou programu, a jedynie środkiem, dzięki któremu reżyser uderza w odpowiednie struny.
Amerykańskie kino grozy sprzed trzech dekad to oswojony potwór. Drapieżny, często undergroundowy horror lat siedemdziesiątych, wyrosły ze strachu przed niespodziewaną i niezrozumiałą agresją, z upadku kontrkultury i klęski wojny w Wietnamie, wtłoczono za czasów prezydentury Reagana w hollywoodzką machinę produkcyjną. Efektem było osobliwe połączenie gore z Kinem Nowej Przygody, które - poza pewnymi przykładami - skupiało się raczej na dostarczaniu rozrywki niż na wywoływaniu prawdziwych lęków. Nie ma w tym oczywiście nic złego, ale patrząc z dzisiejszej perspektywy na zmiany, które zaszły w kinematografii amerykańskiej na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, można dojść do wniosku, że niemal wszystko zostało wówczas wzięte w wielki nawias.
Mitchell po raz kolejny odwołuje się do estetyki lat osiemdziesiątych, by ten nawias anulować. Nie oznacza to jednak, że jego film funkcjonuje tylko na poziomie meta i że nie można go traktować jak zwykłego horroru. Ba, zaryzykowałbym stwierdzenie, że od lat co najmniej kilku nie było w naszych kinach filmu grozy, który straszyłby w sposób równie nowatorski i inteligentny. Mitchell nie bawi się w atakowanie widza znienacka i inne prostackie zagrania. Groza w Coś za mną chodzi polega na między innymi tym, że widz - wraz z główną bohaterką - uporczywie szuka w kadrze potwora, który może ukazać się pod postacią dowolnego statysty. Kadry są z kolei szerokie, a kamera z lubością panoramuje rozległe przestrzenie. Przypomina to trochę grę w Gdzie jest Wally?, z tą tylko różnicą, że w Coś za mną chodzi skutkiem niezauważenia Wally'ego jest bolesna śmierć. Kiedy Jay zlokalizuje już "coś", nie do końca wie, co robić. Potwór zbliża się powoli, początkowo nie jest agresywny, gapi się tylko na bohaterkę martwymi oczami. Zachowuje się jak zombie z filmów sprzed dekad - łatwo przed nim zwiać, ale ucieczka daje tylko chwilowy spokój. Strach nie wynika więc z agresywności działań "cosia", ale z nieuchronności jego nadejścia.
Ma to swój sens, bo właśnie o nieuchronności opowiada film Mitchella. Coś za mną chodzi bywa co prawda interpretowane jako film o strachu przed inicjacją seksualną czy nawet chorobą weneryczną - taki sposób odczytania jest zresztą logiczny - ale to ślepa uliczka. Tytułowe "coś" funkcjonuje raczej jako personifikacja lęku o wiele mniej konkretnego, ale przy tym o wiele ciekawszego - a mianowicie lęku przed dorosłością. Tu właśnie dochodzi do skasowania nawiasu, o którym pisałem wyżej - jeśli przyjmiemy, że amerykański horror lat osiemdziesiątych demonizował seks (choć nęcił przy tym młodocianych widzów obrazami nagości), co w pewnym momencie stało się podstawą metafilmowych żartów, to w odnoszącym się do tamtej stylistyki Coś za mną chodzi seks jest jedynie cynglem, który wywołuje całą serię psychicznych i fizycznych zmian. Zmian, które dla dorastającego są często niezrozumiałe, trudne do ogarnięcia lub wręcz przerażające.
Mitchell nadaje im cielesną powłokę i gatunkową formę, ale opowiada o nich z takim samym zrozumieniem i z taką samą empatią jak w The Myth of the American Sleepover. Fabułę ponownie zanurza w dziwnym bezczasie, dorosłych znów wyrzuca poza równanie, ograniczając ich funkcję do niewielkich ról trzecioplanowych, nie wpływających właściwie w żaden sposób na przebieg historii. Pomaga w tym miejsce osadzenia filmu, czyli bogate i "białe" przedmieścia Detroit, skontrastowane z biednym, zrujnowanym terenem, który znajduje się za słynną ósmą milą. Kiedy przyjaciele Jay obmyślają wreszcie plan, dzięki któremu mogliby uratować dziewczynę, muszą przekroczyć właśnie tę granicę. Ich plan jest dziecinnie naiwny i poniekąd absurdalny, ale w samym podejściu do problemu przyjaciółki da się odczytać zupełnie już dorosłą odpowiedzialność za kogoś, kto jest dla nich ważny.
Na koniec wracamy więc do Johna Hughesa, Klubu winowajców i jednej z najbardziej charakterystycznych kwestii z kina młodzieżowego lat osiemdziesiątych: "Kiedy dorastasz, twoje serce umiera". U Hughesa ta smutna konstatacja miała w sobie pewną ambiwalencję - niby padała z ust licealnej dziwaczki, ale była jednocześnie cierpka i nieprzyjemnie poważna. Coś za mną chodzi to w pewnym sensie ekranizacja wszystkich uczuć, które jej towarzyszyły - lęku, tęsknoty, swoistej melancholii dorastania. Mitchell rozumie te uczucia lepiej niż jakikolwiek inny współczesny reżyser. I, w przeciwieństwie do Richarda Linklatera, nie potrzebuje dwunastu lat, żeby przelać je na ekran.
Grzegorz Fortuna