wyróżnienie w XXVII Konkursie o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
Gdy miałam sześć lat, w dusznej połowie sierpnia rodzice urządzili mi urodzinowe przyjęcie na działce. Pamiętam poczucie wyobcowania związane z brakiem innych dzieci, hamak pleciony ze sznurka, na który położono mi gruby pled i czekoladowy tort. Kiedy moje znużenie osiągnęło już maksimum w dziecięcej skali, zasnęłam na stojąco z głową na krześle. A że lata później podobne urodziny organizowano innym dzieciom w rodzinie, tamten dzień wracał do mnie wielokrotnie. Jednak poczucie wyobcowania zapadło w pamięć mocniej niż otrzymane wtedy prezenty.
W Totemie Lili Avilés dziecięce osamotnienie wybija się na pierwszy plan. Siedmioletnia Sol snuje się po ogromnym domu dziadka. Tymczasem wokół niej dużo się dzieje – wieczorem ma odbyć się urodzinowe przyjęcie, więc rodzina uwija się jak w ukropie. Wzajemnie się popędzają, ktoś myje włosy, ktoś przypala tort. Jednak ani wrzawa, ani harmider nie są w stanie zamaskować grobowej atmosfery, która wyziera zza urodzinowych dekoracji – solenizant to chory tata Sol, a mrocznym afterparty hucznej fety prawdopodobnie będzie pogrzeb. Jego córka zapamięta ten dzień wyjątkowo wyraźnie. Nie samą imprezę, ale poprzedzające ją błahostki: rozmowę z papugą w garażu, czytanie przyszłości z nasion tamaryndowca czy pytanie Siri o to, kiedy skończy się świat. Z niepozornych szczegółów powoli wyłania się obraz dziecięcych lęków, nadziei i fascynacji życiem. W niecodziennych warunkach nawet zwykły oddech nabiera ciężaru spiżu.
Osadzenie akcji w tak konkretnych okolicznościach ma kluczowe znaczenie dla fabuły. Dla Sol ten dzień jest dziwnym zmarszczeniem czasu, kiedy różne porządki temporalne mieszają się ze sobą. Wychylona ku przyszłości choroba ojca zachłannie anektuje teraźniejszość i podmywa wspomnienia. Zresztą w tym momencie dziewczynce wydaje się, że żadnego jutra nie będzie. Czas akcji jest więc rozbity. Osadzona w bieżączce fabuła toczy się powoli, a po seansie czuć, że minęło więcej niż skromne półtorej godziny – od ekranowych wydarzeń dzielą nas miesiące lub nawet lata. Tak jakby za krawędzią kadru ukrywała się bliźniaczka Sol, starsza i bardziej świadoma minionych wypadków. Może to kwestia melancholijnego spojrzenia młodej aktorki, Naímy Sentíes, które przypomina wzrok wieszczki ukrytej w ciele siedmiolatki. Albo tego, że Avilés z dystansu czasowego przenosi na ekran historię z własnego życia. Oglądając Totem, trudno pozbyć się wrażenia pewnej dali – film odsłania coraz to głębiej położone warstwy znaczeniowe, ale jednocześnie stawia widzowi opór.
Fascynacja pamięcią w Totemie przypomina starsze o rok Aftersun Charlotte Wells. Tam do dorosłej protagonistki jak w zapętleniu wracają wspomnienia wyjazdu z tatą. Nie są to letnie pocztówki – ojciec ukrywa przed córką apatię i zmęczenie, a dziewczynka nie jest w stanie przejrzeć jego kłamstwa. Obraz cierpiącego Caluma staje się wyraźny dla Sophie dopiero z czasowego dystansu oraz po własnym doświadczeniu macierzyństwa. W obu tytułach wydarzenie z dzieciństwa służy za punkt wyjścia oraz powrotu. Dla Avilés i Wells relacja z ojcem staje się miejscem pierwotnej straty, wspomnieniem, które już zawsze będzie pracować w pamięci bohaterek. Reżyserki dzieli zaledwie pięć lat różnicy wieku, łączy – filmowe życiopisanie. Wells w wieku nastoletnim sama straciła tatę, Avilés – partnera, ojca jej małej córki. Żadna z nich jednak w filmach nie portretuje wyłącznie odchodzenia bliskich. Strata splata się w ciasnym uścisku z trwaniem, smutek równoważą uśmiechy, a pustce towarzyszą gesty czułości. Do tego obie twórczynie wnikają w mechanizmy tworzenia się wspomnień, sięgając po mniej powszednie momenty z życia swoich bohaterek.
Siła rażenia Totemu płynie z formalnego stonowania, połączenia tematu ciężkiego kalibru z dramaturgicznym wyciszeniem. Brak tu traumatyzowania widzki za pomocą retrospekcji czy doprowadzania jej do łez drżącą muzyką skrzypiec. Dlatego film Avilés wypada o wiele autentyczniej niż niedawne Kiedy stopi się lód Veerli Baetens. Tam bolesną teraźniejszość zaciemnia wstrząsające wydarzenie z dziecięcych lat. Poprzez liczne retrospekcje zostajemy doprowadzeni do samego źródła traumy, która po latach napędza działania dorosłej protagonistki. U Baetens wszystkie elementy fabuły są obliczone na efekt i odkrywane stopniowo, aby kulminacyjny moment wybrzmiał z odpowiednią mocą. Skutkiem jest poczucie sztuczności filmowego świata, trauma okazuje się tak dramatyczna, że aż tekturowa. Zupełnie inaczej jest w Totemie, w którym wobec trudnych wydarzeń Avilés przyjmuje strategię obserwacji i destylowania sensów z subtelności. Tam, gdzie belgijska reżyserka odkrywała wszystkie karty, Avilés pracuje na niedopowiedzeniach, zostawiając nam przestrzeń potrzebną na oddech. „Totem” nie czyha na nasze emocje – są one raczej wynikiem intensywności filmowego doświadczenia.
Aftersun, Totem i Kiedy stopi się lód łączy faworyzacja dziecięcych postaci. W ostatnich latach wielu twórców pokazało, jak odświeżające może być takie podejście. Przyjęcie perspektywy niedorosłego bohatera przekalibrowuje narrację. Pozwala pomyśleć o dorastaniu nie jako linearnym rozwoju, ale nieregularnym wzroście, na który składają się liczne opóźnienia, mylenie dróg i zbaczanie z utartej ścieżki. Zupełnie jak w Pięciu diabłach, w których Léa Mysius obdarza swoją bohaterkę zmysłową nadwrażliwością pozwalającą doświadczać rzeczywistości na alternatywnych zasadach. Czy też w Złych baśniach i Silent Twins, gdzie dzieci testują strategie oporu wobec systemowych opresji – groźbę przemocy albo odmowę używania języka. Z kolei Mała mama jest wyrazem poszukiwań alternatywnych sposobów porozumienia z rodzicami, a Plac zabaw – takiej pozycji kamery, która uprzywilejowuje młodych bohaterów. Totem dodaje do tego zestawu przedrozumową percepcję rzeczywistości: przenikanie się świata ludzi z roślinami, zwierzętami i duchami. Dla Sol nie istnieją podziały ani kategoryzacje, a porządek oznacza to, co znane. Mitologia jest częścią jej codzienności – czy to w formie totemicznych relacji z innymi istotami, czy odwołań do kultury prekolumbijskiej. Wspomnienie taty to tylko jeden okruch wielowiekowej sagi, której korzenie są równie stare, co babciny rytuał wypalania choroby z ucha.
Uruchomić pamięć może cokolwiek: dźwięk, zapach, smak. Dla mnie to słodycz urodzinowego tortu czy odciśnięty na łydce splot sznurka od hamaka. Dla Sol – harmider rodzinnej krzątaniny lub drażniąca woń spalonego ciasta. Jej podróże wstecz odbywają się w formie cyrkularnych powrotów. Każda wędrówka w przeszłość staje się dla niej rewizją przeszłości i teraźniejszości – ale nie zapętleniem w krzywdzie. Bo opowieść o stracie to tylko część Totemu. Choroba nie jest w stanie zatrzymać kwitnienia roślin, dorastania dzieci czy mozolnej podróży ślimaka po ścianie. Tak jak czułość, śmiech i uściski nie są w stanie zatrzymać odchodzącego.
Bogna Goślińska
tekst opublikowany na łamach „Czasu Kultury”