GRAND PRIX XXV Konkursu o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
I would be insane if I got out of bed one morning and said:
'I'm gonna make a mumblecore movie.' I wouldn't even know how to.
Andrew Bujalski, prekursor nurtu
Andrew Bujalski postanowił, że sam nakręci film. Kamerę pożyczył ze swojego harvardzkiego Wydziału Sztuk Wizualnych – na dłużej, niż powinien. Plusem 16-milimetrowej taśmy, na której zawsze ćwiczyli, jest stosunkowo niska cena. Minusem – fakt, że można się skaleczyć przy montażu. Ostrze szkolnej sklejarki do negatywów zostawiło bliznę na małym palcu prawej ręki. Na całe życie, zupełnie jak tatuaż.
Pijana Marnie – w scenie otwierającej Funny Ha Ha (2002) – też na zawsze naznaczyłaby swoją skórę znamieniem spontanu, gdyby w ostatniej chwili nie powstrzymał jej rozsądny tatuator. 23-letnią bohaterkę łączą z 26-letnim wówczas Bujalskim, oprócz młodego wieku, pewna przypadkowość życiowych wyborów, przyziemne ambicje, niespektakularna sytuacja finansowa, biały kolor skóry i nabita dobrymi chęciami głowa. Czyli typowe atrybuty co drugiego studenta z dużego amerykańskiego miasta. Żeby zrobić z nich movement, trzeba jeszcze pewności siebie, daru przekonywania albo czystego przypadku. Bujalskiemu brakowało dwóch z tych rzeczy.
Mumblecore to barowa anegdotka, wzięty na poważnie żart. Okoliczności: Texas, rok 2005, festiwal SXSW. Bohaterowie: Mark i Jay Duplass, Joe Swanberg, Andrew Bujalski. Oraz rozrzucone po dwóch sekcjach filmy: The Puffy Chair, Kissing on the Mouth, Mutual Appreciation. Po seansach – jak to na festiwalu – spotkania w barze i dyskusje filmowych nerdów: o co chodzi z tymi niskobudżetowcami? Też widzieliście te trzy filmy o dzieciakach bez pracy? Co ona do niego na końcu powiedziała (bo słabo słychać)? I czy będziemy mieć nowy nurt w amerykańskim indie? Kwestię niewyraźnych dialogów podchwycił Eric Masunaga, nadworny montażysta dźwięku u Bujalskiego, i stwierdził: „Tak, mumblecore” (w wolnym tłumaczeniu, bo ja wiem, seplenizm? duka-dencja? Mrucząca Nowa Fala?). Nazwę-żart przyjęli z entuzjazmem wszyscy (oprócz samych twórców), za film archetypiczny dla nurtu uznano przez aklamację Funny Ha Ha i z oparów chmielu wyrodził się mit.
Ale mumblecore to ani nie Dogma, ani Skamander. Nie mają manifestu czy stolika w Picadorze. Ich mamroczący kościół nie jest konserwatywny. Dlatego tak trudno wyznaczyć granice herezji. Czy Josephine Decker z jej poetyckimi impresjami łamie przykazania? Noah Baumbach, przekraczając mikrobudżet, staje się innowiercą? Późny Swanberg grzeszy zbyt sławną obsadą? I czemu nie każdy chce namaszczenia Ronalda Bronsteina, chociaż ten mamrocze bardziej niż pozostali?
Niech to więc będzie historia o efemeryczno-przypadkowym bycie, który może istnieje, a może jest tylko wytworem wyobraźni tych, którzy chcieli wierzyć w odnowę oblicza filmowego niezalu.
Mumblecore układa się w trójkąty. Te erotyczne, jak w Uncle Kent (2011) i te produkcyjne. Kumple-komuna-kontakty. Kolektywizm-koprodukcja-kooperacja. Tryb pracy neo-slackerów można streścić litanią słów na K. Chcę w tym odkryć jakiś wzór, idę w metodę detektywa z CSI. Wiecie: tablica korkowa, pinezki, czerwona nić łącząca podejrzanych. Wychodzi sieć współprac o ciasnym splocie, wielkoformatowy obraz z moheru i wzajemnych zależności. Rozchodząca się promieniście włóczka tworzy najczerwieńsze ogniska w kilku miejscach, dając pojęcie o dynamice współpracy w hermetycznym układzie.
Od nazwiska Joe Swanberg nić biegnie w trzy strony, najszerszym strumieniem do Adama Wingarda. Kiedy ten w ramach pod-podgatunku mumblegore realizował horrory A Horrible Way to Die (2010) i You’re Next (2011), zaprosił Joego do aktorskiej współpracy. W tym czasie zdarzało mu się nocować na kozetce u Swanbergów, wspomógł więc kolegę, który w szaleńczym tempie pracował nad swoją trylogią Full Moon – Silver Bullets, Art History, The Zone (2011). A do tego nad czterema innymi filmami, żeby zdążyć ze wszystkimi projektami przed narodzinami syna.
Na zmianę u obu tych reżyserów grywała z kolei Amy Seimetz, zanim zrealizowała swoje Sun Don’t Shine (2012). Jej nitki plączą się z tymi wychodzącymi na wszystkie strony od nazwiska Kate Lyn Sheil. Wziętą aktorkę wyprzedza w ilości powiązań chyba tylko Sean Price Williams, którego regularne operatorskie współprace z braćmi Safdie i Alexem Rossem Perrym oraz sporadyczne aktorskie – między innymi ze Swanbergiem – tworzą grube warkocze z włóczki. Równie imponująco wyglądają jeszcze dwie wiązki czerwieni: pędzące zwartą grupą od Ronalda Bronsteina do Safdiech oraz bardziej promieniście – od Grety Gerwig w kierunku Swanberga, Duplassów i Baumbacha. Wiązka Bronstein-Safdie wyznacza pasmo trwającej do dziś współpracy scenariuszowej, bez której nie mielibyśmy Good Time (2017) i Uncut Gems (2019). Podążając z kolei za tą drugą, można prześledzić trajektorię, z jaką Gerwig – najjaśniejsza aktorska gwiazda mumblecoru – wystrzeliła ku mainstreamowi.
Nawlekanie nitki na pinezki to dobra zabawa, ale chyba sam nie wierzę, że moherowy kołtun pokaże mi coś więcej ponad dane statystyczne. Wyczytam więc z mojej detektywistycznej robótki tylko to, co niepodważalne. Po pierwsze: wystarczy rzut oka, żeby wyłuskać byty osobne. Tak się składa, że filmografie co bardziej docenianych twórców – Bujalskiego i Duplassów, Lynn Shelton i Kelly Reichardt – to niemal niedostępne twierdze. Lęk przed wpływem pozwala im co najwyżej sporadycznie zagrać u partnerów w zajawce, ale nigdy nie tracą z oczu własnej. Trochę też wypinają się na oczekiwania narosłe po formacyjnej edycji SXSW. Właśnie ich kariery idą w najciekawszych kierunkach (od fabuły o zawodach szachowych dla sztucznej inteligencji aż po neo-western o pewnej sympatycznej krowie). Pewnie dlatego, że wbrew życzeniom krytyki, nigdy nie chcieli robić mumblecoru – tylko po prostu autorskie kino.
Po drugie: na mojej tablicy widać jak na dłoni najgęstsze punkty przecięć, ogniska kolektywności. Najwięcej nici krzyżuje się przy filmie Hannah Takes the Stairs (2007). Trzeci pełen metraż Swanberga to najdalej posunięte spełnienie dream-teamowej zasady. Będzie musiał nakręcić jeszcze pięć filmów, zanim zacznie poważniej zarabiać, więc póki co na miesiąc zaprasza ekipę do swojej chicagowskiej komuny. Na podłodze śpią: Mark Duplass, Greta Gerwig, Andrew Bujalski, Ry Russo-Young. Za dnia nagrywają po parę scen zgodnie z metodą Swanberga – przy zaledwie szkicowym scenariuszu. Improwizowane są i dialogi, i struktura opowieści o codziennym mocowaniu się w związkach. Nocą reżyser duma, gdzie zawędrują jego impresje miłosnego przegrywu. Ostatecznie wędruje do kanonu mumblecoru.
Jest jeszcze jeden tytuł, przy którym zbiega się mnóstwo nici współpracy. Yeast (2008) to zdecydowanie mój ulubiony film, którego być może nigdy nie obejrzę. Bo w tym nurcie bywa też tak, że pokażą coś raz na festiwalu, a później się zapodzieje (podobnie było w 2011 z równie intrygująco brzmiącym What Fun We Were Having Wingarda). Ze strzępków informacji, kilku wpisów na anglojęzycznych portalach i trzyminutowego fragmentu na YouTubie wiem tyle, że to jedyne dzieło Mary Bronstein i że z jakiegoś powodu wszyscy chcieli przy nim pracować: montował mąż Mary, Roland (ten od Frownland); za kamerą i przed kamerą stanął Sean Price Williams; zagrali jeszcze bracia Safdie i Gerwig. Jej ekspresja w roli nerwowej współlokatorki to podobno przedsmak późniejszego o 4 lata występu we Frances Ha. Słyszałem, że w jednej scenie rzuca kamieniami w brodzących w rzece Safdiech, a później kradnie im buty. Tyle mi wystarczy za opis potencjalnego klasyka gatunku.
Mumblecore każe ci zostać do końca na najgorszej prywatce roku. To kino z fobią społeczną, próbujące za wszelką cenę zagadać krępującą ciszę. A im więcej paple, tym głębiej zakopuje bohaterów w krindżu posiadania fizycznej formy, tembru głosu i – co gorsza – świadomości bytu. Zapętla ten bad tripowy moment imprezy, gdy alkohol jeszcze nikomu nie uderzył do głowy i nagle niezapowiedzianie pojawia się twój były, a w międzyczasie podbija randomowy typ, żeby zapytać, co studiujesz i czy spadanie z nieba bolało bardzo, czy tylko trochę. Oczywiście na serio oczekuje odpowiedzi, ale jedyne, co wychodzi z twoich ust, to słynne „I mean… Uhm… Like, yeah…”. Czasem ciężko coś z tego zrozumieć. Mumbloholicy do dziś dyskutują, jak brzmi ostatnia linijka dialogu w Funny Ha Ha.
Dlatego to kino jest przede wszystkim amerykańskie i na tym gruncie działa najlepiej – w kulturze small talku, gdzie ludzie czasem mówią nie po to, żeby coś powiedzieć, tylko żeby powiedzieć cokolwiek. A mumblecore słucha ich z największą uwagą. Neurotycznych prekariuszy, dzieciaków ery prosperity, zalęknionych millenialsów, którzy – jak w modnym dziś memie – literalnie prędzej nakręcą o swoich problemach film, niż pójdą na terapię. Ewentualnie – jak w świadomym klasowo Green (2011) Sophii Takal – będą maskować znój istnienia ścianą dialogu o wyższości Bataille’a nad Kompleksem Portnoya. W odgrywaniu erudycji wykształcone młodziaki z miast uniwersyteckich są ekspertami.
Co markotniejsi krytycy oczekiwaliby raczej wątków społecznych, politycznych czy gospodarczych, ale mumblecorowców zajmuje co najwyżej gospodarka hormonalna albo polityka, by tak rzec, rodzinna. W pierwszym z brzegu Dance Party, USA (2006) Aaron Katz łączy w parę młodocianego fuckboya z jeszcze bardziej młodocianą laską i rozgrywa między nimi spektakl krępacji, który w ramach innego gatunku byłby antyprzemocowym manifestem i dramą na granicy poprawności politycznej, ale tutaj jest po prostu anegdotką rodem z gimnazjalnego kibla, banałem do samodzielnego złożenia w coś znaczącego.
Albo taka filmografia Swanberga, której tytuły ułożone w kolejności alfabetycznej układają się w jakiś wstydliwy scenariusz powolnego wchodzenia w dorosłość (Autoerotic, Drinking Buddies, Kissing on the Mouth, Nights and Weekends i tak dalej). Mógłbym czarować, że całość składa się w traktat o kondycji młodego umysłu u progu wielkiej zmiany, komedię ludzką na miarę nowego millenium. Ale tak po prawdzie to przecież tylko parę wspomnień z życiowej średniawki, coś o mnie i o tobie, krindżowa epopeja w okołołóżkowych dekoracjach – z Art History (2011) jako metapodsumowaniem seksualnych obsesji. Czy jest w tym coś ważnego, zależy w głównej mierze od widzek i widzów. Tolerka na dyskomfort wysoce wskazana.
Mumblecore to kaseta wideo z porysowaną taśmą. Założenie jest jedno: zapłacić jak najmniej i zacząć jak najszybciej kręcić filmy. A że mówimy o czasach coraz większej dostępności cyfrowej technologii, to dzieciaki po filmówkach mogą od razu realizować swoje celuloidowe sny – tyle że na matrycach z zer i jedynek. Jest rok 2002, Bujalski daje początek mumblecorowi, jeszcze wierząc w prymat analogu. Ale Panasonic AG-DVX100 kosztuje tyle co pożyczka od rodziny i znajomych, a pozwala kręcić w dwudziestu czterech klatkach, zmontować wszystko na komputerze i nie tracić cennej taśmy na godziny improwizowanego materiału. Za parę lat niemal wszyscy pionierzy nurtu zakochają się w tej maszynie.
Zakocha się też Swanberg, i to na tyle, że w 2006 roku stematyzuje motyw cyfrowości w swoim LOL. Film wygląda trochę jak YouTubowy vlog, chociaż powstawał, zanim serwis z czerwonym logiem szturmem wszedł na rynek filmików w internecie. To wytwór kultury web-camów spełniający niepisane założenia mumblecoru, tylko że z bohaterami w ciasnych ramkach monitorów. Późniejsze Nights and Weekends (2008) powróci do cyfrowej tematyki, jasno wyrokując: kiedy dwójce bohaterów zostaje związek na odległość z rozmowami przez telefon, ich relacja musi obumrzeć. Obietnica nieskończenie prostego kontaktu dzięki zdobyczom techniki wlatuje między bajki.
Computer Chess (2013) jest eksperymentalną iteracją digitalowego trendu. Nigdy nie byłem w ejtisach, ale odkąd obejrzałem tę późną fabułkę Bujalskiego, męczę znajomych, że wtedy to były czasy. Ojciec mumblecoru, jak zwykle na własnych zasadach, zaprogramował rzecz o kontakcie człowieka z maszyną w historycznym anturażu lat osiemdziesiątych; ramotkę wielokrotnego użytku – do ocieplania wizerunku pokolenia MySpace’a albo do poważnego analizowania cyfrowego dyskursu w XXI wieku.
Fabuła o gościach próbujących zaprogramować komputer, żeby zagrał w szachy z żywotnymi oponentami, to w gruncie rzeczy prosta odpowiedź na bolączki wszystkich wcześniejszych bohaterów mumblecoru – skoro interakcje międzyludzkie są tak piramidalnie trudne do ogarnięcia, zamieńmy je na kontakty bezosobowe i z zasady bezżenadne. Jak jednak można się domyślać, ludzie to nie cyfrowe pionki. Bez krindżu nie ma zabawy, nie ma tego dreszczu niepewności. Bez krindżu nie ma życia.
Mumblecore to projekt skończony. Był dziełem przypadku, stał się sezonowym fenomenem, został pogrzebany wraz z nadejściem dużych budżetów. Swanberg wyszedł z domowego studia i robi seriale dla Netflixa. Duplassi poszli w solowe projekty i napisali książkę o swojej drodze do kariery. Bujalski stworzył scenariusz do jednego z tych live-action remake’ów Disneya, których nikomu nie chce się oglądać. Gerwig jest rozchwytywaną gwiazdą Hollywoodu. Shelton niespodziewanie zmarła, a Ti West – prekursor horrorowej odmiany nurtu, mumblegoru – właśnie wypuścił film X, który obejrzałem z autentyczną ciekawością, ale nie wychwyciłem ani jednego echa mumblecoru. Taśma produkcyjna spowalnia, gdy twórcy dorastają. Koniec średnio długiej przygody.
A może wcale nie. Spoglądając wstecz na Kissing on the Mouth i LOL, Swanberg stwierdził, że ten rodzaj intymności, bezpośrednia transmisja z życia, zaczęły lepiej wypadać u YouTubowych vlogerów raptem chwilę po jego pierwszych filmach. Portal, który kiedyś był inspiracją, archiwum drugorzędnych pomysłów, a w najlepszym wypadku trampoliną do szukania poważnych dystrybutorów – teraz wskrzesił te same potrzeby, które na początku tysiąclecia pchały naszych biednych reżyserów ku mrukliwym debiutom.
Minęło jeszcze parę dobrych lat i nastał rok 2020, w którym totalnie niezależny twórca internetowy, Joel Haver, wpuścił na swój kanał pełnometrażowe Pretend That You Love Me. Internet zawrzał, komentarze spływały rwącym strumieniem, a cały ambaras o znajomo wyglądające dziełko – bez budżetu i wyglądające zupełnie jak pierwsze próby Bujalskiego i spółki. Z YouTubem jako pełnoprawną (i w sumie wymarzoną) formą dystrybucji nie trzeba brylować na festiwalowych bankietach i można w dowolnym momencie wypuszczać filmy niezależne od producenckich wpływów.
Czy mumblecore jeszcze chwyci? Można mówić, że jego poetyka się przeterminowała. Że to jednorazowy strzał. Że z dzisiejszą technologią idzie zrobić to samo, tylko że szybciej, taniej i ładniej. Sporo w tym racji, ale ja wiem jedno. Nawet jeśli zrobisz to lepiej, już nigdy nie zrobisz tego tak jak oni.
Igor Kierkosz
tekst niepublikowany