W tym mieście dzieje się coś złego. Wyją syreny, bija dzwony, samolot leci niebezpiecznie blisko ziemi. Wszelkie przygotowania do katastrofy zostały poczynione, trzeba tylko poinformować mieszkańców. Ale o tym za chwilę, na razie wszyscy w pośpiechu - trzeba uratować żonę z szemranego castingu, uciec od kochanki przed mężem, dotrzeć do szpitala z rodzącą kobietą. Bezlitosny czas nie sprzyja, często wyręczając fatum i przypadek. Gdzieś w tle bezduszny demiurg o głosie Jerzego Skolimowskiego mówi, że niczego nie można już naprawić; wyrok został więc wydany.
Rzecz ma miejsce w Warszawie, choć ulice miasta wyglądają jak jedna wielka makieta, przygotowana do rozpędzenia akcji. W sukurs przychodzą rozsiane w przestrzeni i wepchnięte w realizm, zwiastujące nieszczęście znaki. Złowrogą aurę dopełnia katalog grzechów, z wolna rozpisywany na kolejne postacie. Ale w 11 minutach pokątnie zaznaczana symbolika zawsze ma dwa bieguny. Dziwne zjawisko na niebie przypomina drugi księżyc z prozy Harukiego Murakamiego (trylogia 1Q84), planetę z Melancholii Larsa von Triera albo asteroidę z bombastycznego Armageddonu Michaela Baya. Podobnie spadający samolot przywodzi na myśl World Trade Center i strach przez terroryzmem, ale to również standardowa figura podniebnego kina akcji made in Hollywood. Ten dysonans poznawczy, dezorientujący gatunkowo, jest świadomym strukturalnym wyborem Skolimowskiego. Stąd banał i arcydzieło, wtórność i nowofalowość, jedna gwiazdka i pięć gwiazdek, jakimi okładali się krytycy podczas festiwalu w Gdyni i Wenecji. Cały sens 11 minut zawarty został bowiem w zakończeniu, gdzie efekt motyla zastępuje efekt domina.
W pieczołowicie przygotowywanej kodzie rozwiązanie znajdują wszystkie wątki. Klepsydra odmierzyła tytułowe jedenaście minut, na scenę wkracza otchłań, która zabiera bohaterów, a wraz z nimi analogie do Altmana (Na skróty), Inarritu (Babel), Thomasa Andersona (Magnolia) czy nawet Borowskiego (Zero). Skolimowski płynnym ruchem odwraca ścieżki, którymi podąża percepcja widza, unieważnia ekranowe wydarzenia, wychyla się za kadr w stronę alegorii. Celowo zderza nieefektowne, nudne i przyziemne małe sprawy zwykłych ludzi z absurdalnie rozbuchanym finałem. Bo 11 minut odbija potok obrazów, przykrywających się wzajemnie historii zebranych w kakofonii wizualnych komunikatów, jakimi zewsząd atakuje nas otoczenie. Filmiki z telefonów, zrzuty z kamer przemysłowych, zapętlone reklamy niepotrzebnych produktów, fabularyzowane reportaże. Jesteśmy więźniami tych obrazów, toniemy w ich nadmiarze, chłoniemy wszystko. Trzydzieści trzy lata temu, zalane migawkami Los Angeles z Blade Runnera było szokiem przyszłości, trzynaście wiosen temu wypełniony marketingiem profilowanym Waszyngton z Raportu mniejszości stanowił namacalną zapowiedź nowych realiów, których zaznajemy dziś za dnia. Coraz doskonalsze technologie z arsenałem czułych filtrów ostrości i szereg programów benedyktyńsko zbierających o nas informacje z sieci wyznaczają horyzont rzeczywistości.
Cechą filmowca-artysty jest pokazanie widzom destylatu świata, przestrzeni w której żyją, ale nie wiedzą jak ją rozpoznać lub właściwie nazwać. Skolimowski potrafi to jak nikt. Muzykę Pawła Mykietyna brzmiącą jak tykanie zawieszonego na ścianie zegara zestawia z ogłuszającym gitarowym riffem, fatalizm ludzkiego losu z językiem tabloidów, codzienne tragedie z egzaltowanymi emocjami. To film z ducha baudrillardowski - o rzeczywistości rozbitej na atomy, sprowadzonej do ciągu symulakrów, kopii bez oryginału - możemy się w nim przejrzeć jak w lustrze. Cały czas pytamy o prawdę, domagamy się transparentności, ale złożoność danego problemu nas odstrasza, oczekujemy przystępnych, krótkich skryptów.
Twórca Rysopisu i Walkowera, pokoleniowych autobiografii o poszukiwaniu tożsamości, stworzył ironiczny i konceptualny akt kreacji i zniszczenia, czym obnażył wyprzedaż form i motywów epoki nadmiaru, jakiej jesteśmy uczestnikami. Pokazał współczesność jako mydlaną bańkę, gdzie żywot informacji trwa kilkadziesiąt sekund, a potem następuje inna treść. Tak jak nienazwani mieszkańcy falsyfikatu Warszawy, wyrugowani ze swoich osobowości, zaistnieją na moment przy śniadaniu lub kolacji dla rozrywki everymana, który wraz z kanapką i herbatą, łyknie też litość i trwogę.
Sebastian Pytel