II nagroda, EX-AEQUO w XXIV Konkursie o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
W przedszkolu wszyscy się go baliśmy. Babcia kręciła głową i cmokała z dezaprobatą, gdy tylko pojawiał się na ekranie; a mnie głupio było się przyznać, że tak naprawdę wyłącznie dla niego oglądam z nią ten serial. Do dzisiaj pamiętam, jaki dreszcz mnie przeszedł, kiedy ktoś mi uświadomił, że jego nazwisko czytane wspak to CZART. Telenowela Plebania nauczyła mnie dwóch rzeczy. Po pierwsze, że mówi się „plebania”, nie „chlebania”, jak wcześniej nazywałam to miejsce (nie pytajcie, czemu, pewnie Kościół kojarzył mi się z chlebem, o którym tak często wspominano na mszy). Po drugie: że w życiu chcę być otoczona dobrymi ludźmi, ale w filmach wolę patrzeć na tych złych.
Janusz Tracz. Okrutnik i bezbożnik. Wygląd: słowiański Daniel Craig o nieruchomej twarzy zimnego sukinsyna. Charakter: dziecko Gerarda Nowaka z Długu i któregoś z twardzieli amerykańskiego kina klasy B. Zawód: gangster i biznesmen, rodzaj prowadzonych przez niego interesów jest niejasny. Miejsce zamieszkania: zapomniana przez świat wieś Tulczyn, rządzona łagodną, ojcowską ręką księdza proboszcza Antoniego. Zainteresowania: pieniądze, whisky, ateizm i wkurzanie wspomnianego proboszcza oraz jego parafian. Jego posiadłość wyróżnia się w Tulczyńskim krajobrazie niczym domek Gargamela na tle wioski Smerfów. Tępienie Kościoła jest jego ulubioną rozrywką, bo jak sam twierdzi: „tortury go uspokajają”. Zapytacie, czy Janusz Tracz ma serce? Odpowie: Mam. I używam zgodnie z przeznaczeniem – do pompowania krwi. Stwierdzicie, że działa jak człowiek bez sumienia? Cóż, on powie na to: Nie zasłaniaj się sumieniem. Ty po prostu nie masz jaj. Ocenzurowany przez ramy publicznej telewizji Tracz nie mógł ciskać kurwami zza zaciśniętych zębów czy zabijać swoich wrogów z wyjątkowym okrucieństwem, a mimo tego awansował do grona najsłynniejszych gangsterów polskiego ekranu. Więcej: brak wulgarności odróżnia go od prostackich oprychów zaludniających rodzime produkcje sensacyjne, dodaje mu lordowskiej wręcz elegancji. I pomyśleć, że Dariusz Kowalski, który tak świetnie zagrał tego czarta w ludzkiej skórze, prywatnie jest gorliwym katolikiem chadzającym na pielgrzymki.
O Januszu Traczu przypomniałam sobie kilka lat temu, kiedy to Internet niespodziewanie zalała fala memów z jego osobą. Scenki wycięte z Plebanii osiągały po kilkaset tysięcy wyświetleń – tu postrach Tulczyna gasi wyłudzającą od niego pieniądze Agnieszkę Włodarczyk; tam prekursor Testovirona zalewa drogie zegarki równie drogą whisky, mrucząc pod nosem nonszalancko: Rolex… stać mnie. Gdzieś tam pojawiały się sugestie, by napisać petycję do TVP z prośbą o spin-off Plebanii poświęcony losom wiadomego bohatera. Znaleźli się i tacy fanatycy Tracza, którzy wycinali z Plebanii wszystkie sceny z jego udziałem, by następnie je sklejać i tworzyć w ten sposób swoisty serial o najczarniejszym charakterze polskich telenowel. Założony tylko w tym celu kanał „Janusz Tracz” osiągnął na You Tube prawie 10 tys. subskrypcji, a publikowane przez niego filmy oglądało kilkanaście razy więcej osób. Do ostatniego odcinka tej Traczowej epopei dotrwało najwierniejsze grono 16 tys. widzów – w tym ja. Tak, przyznaję: obejrzałam wszystkie sceny, w których kiedykolwiek wystąpił Janusz Tracz (#niewstydzesie). Czasem ze skupieniem, częściej puszczone gdzieś w tle podczas wykonywania codziennych, monotonnych czynności. Wnioski? Zaskakująco dobrze jak na telenowelę rozpisana historia, pomijając grzechy typowe dla taśmowych seriali (dziury fabularne, niekończenie wątków – czasem intrygi Tracza zostają porzucone bez zapowiedzi, a kilkakrotnie sygnalizowane kiełkujące „nawrócenie” Szefa nigdy nie dochodzi do skutku).
W pierwszych odcinkach Plebanii Tracz wydaje się z lekka niedorobiony. Brakuje mu tej makiawelicznej aury i klasy, za jaką pokochali go internauci, przypomina byle ruskiego bandziora czy prymitywnego pruszkowskiego zbira. Szybko jednak szlachetnieje, a zarówno aktor, jak i scenarzyści telenoweli naprawdę rozsmakowują się w tej roli. Zupełnie, jakby twórcy, zmęczeni ustawiczną produkcją słodkopierdzącego szajsu do kotleta, mogli sobie wreszcie odbić przy wymyślaniu kwestii dla Szefa. Rozplanowują dla niego kryminalne intrygi, których nie powstydziłby się regularny serial sensacyjny. Wkładają w usta jedynego niejanuszowatego Janusza elokwentne monologi, cięte riposty i one-linery. Jasne, to wszystko jest przerysowane, przegięte i na granicy karykatury, ale która ikoniczna postać nie składa się z klisz? Od portretowania szarzyzn i prawd jest sztuka wysoka. Nie od dziś wiadomo, że popkultura dlatego tak silnie na nas oddziałuje, bo zaludniają ją ludzie wyrazistsi i ciekawsi niż życie; ludzie będący hiperbolą i uosobieniem kilku cech. A Janusz Tracz jest uosobieniem zła. Sam aktor, Dariusz Kowalski, tak po latach podsumowuje swoją rolę: My się tym bawiliśmy, jechaliśmy po bandzie, żadnych odcieni szarości. Kręciliśmy bajkę. To jest proste jak w westernie. Jest dobry szeryf i jest bandyta. Szeryfem był proboszcz, a bandytą ja.
Nim Tracz rzuci się w wir kobiet (Milada, Konstacja, Irka i inne nietuzinkowe imiona) jest wiernym, choć zaborczym i raczej toksycznym mężem smętnej, przerastającej go o głowę Andżeliki – być może najnudniejszej postaci w całej Plebanii, a to spore osiągnięcie. Przykładowy dialog Andżeli i Janusza: Ona: Wychodzę. On: Dobrze, kochanie. Ona (dotknięta): Nie zapytasz, dokąd? On: Dokąd, kochanie? Ona (obrażona, zarzuca wojowniczo torebkę na ramię): To moja sprawa! A jednak Andżela pełni u boku Tracza ważniejszą funkcję niż irytowanie go (i widza). Kobieta jest w pewien sposób rzecznikiem widowni. Jej postać istnieje po to, by skomplikowane jak na telenowelę Traczowe intrygi stały się zrozumiałe nawet dla nieuważnie oglądających – naiwna Andżelika nie nadąża za knowaniami męża, który wszystko cierpliwie i łopatologicznie jej (a zatem pośrednio widzowi) tłumaczy. Czasem w tej roli zastępują ją nierozgarnięte pachołki Szefa, Osa i Rumcajs, służący: Januszowi i za comic relief. Andżela jest rzecznikiem widzów także dlatego, że pozostaje nieugiętym reprezentantem obiegowej, katolickiej moralności. W praktyce oznacza to, że kobieta każdorazowo dziwi się i przeraża złem męża, próbuje doprowadzać go do porządku besztającym okrzykiem „Janusz!” albo z emfazą narodowca na wiecu rzuca hasłami typu: „Sumienie!”. W skrócie: męczy bułę.
Plebania należy do starej szkoły polskiej telenoweli (takie pojęcie nie istnieje, to moja prywatna terminologia). Do jej reprezentantów zaliczam seriale takie, jak M jak miłość, Klan, Złotopolscy; wszystkie przeżywały swoją świetność w pierwszym dziesięcioleciu XXI wieku i wszystkie emitowało TVP. Wspólnym mianownikiem produktów starej szkoły polskiej telenoweli jest sielskość, swojskość, rodzinność i wpisany w całość konserwatywny system wartości. Akcja dzieje się najczęściej na wsi, a fabuła ma formę sagi rodzinnej: krąży wokół losów jakiegoś rodu oraz osób w jakiś sposób z tym rodem związanych. Gdzieś w okolicach 2010 r. ten typ telenoweli został przyćmiony przez nową generację tasiemców, promowaną przez TVN i Polsat: Na wspólnej, Barwy szczęścia, Magdę M, Pierwszą miłość. Te produkcje miały pokazywać nowoczesną, proeuropejską Polskę i przyciągnąć młodszą widownię. Efekt był, jak wiemy, jeszcze bardziej obciachowy – z kątów szklanych serialowych mieszkań wyglądały narodowe kompleksy względem zachodu, a z drogich butów „fajnych” bohaterów wystawała słoma. To ja już wolę szczerą prostoduszność Plebanii. Po co o tym piszę? Bo telenowela należy do tych produkcji telewizyjnych, które próbują jak najwierniej dostosować się do przekonań, poglądów i marzeń średniej społeczeństwa. Współcześnie z roli „zwierciadła narodu” wypchnęły ją nieco paradokumenty i pararealistyczne programy typu Chłopaki do wzięcia; emisja samej Plebanii zakończyła się natomiast w 2011 r. – pisząc o Januszu Traczu cofam się więc w czasie. Jednak nawet założywszy, że Plebania obrazuje gusta i światopogląd Polaków sprzed kilkunastu lat, to i tak warto przyjrzeć się jej naczelnemu antagoniście i zapytać: co o naszym społeczeństwie mówi fakt, że na swoją nemezis wybrało właśnie Tracza?
Nietrudno zauważyć, że Janusz Tracz jest zbudowany ze wszystkich tych cech, których stereotypowy Polak nienawidzi lub zazdrości innym. W naszym kraju lubi się ludzi skromnych, „normalnych”, takich, co to się nie wyróżniają ponad przeciętność – a Tracz wręcz emanuje pewnością siebie i pogardą dla miernot wszelkiego rodzaju. Polacy czczą rodzinę i rozrodczość – a Tracz z pierwszą żoną się rozwodzi, drugą doprowadza do choroby psychicznej i w efekcie do samobójstwa, dzieci zaś nie znosi. Nawet syn, Pawełek, choć szczerze kochany przez ojca, nie staje się bodźcem do przemiany z czarta w świętego człowieka. Przeciwnie: Tracz wychowuje dziecko na miniaturową wersję siebie, ojcostwo nie czyni go ani trochę cieplejszym zimnym draniem. Użalanie się nad sobą, marudzenie na wszystko dookoła? Jak coś Traczowi nie pasuje, to po prostu to usuwa lub zmienia. Patriotyzm? Ee, Tracz jest pragmatyczny, jego interesuje zysk, nie jakieś idealistyczne pierdoły. W jednej ze scen przyprawia proboszcza niemal o zawał, prowokacyjnie dając na mszę za swoich kolegów, poległych esbeków. Innym razem broni przy tym samym proboszczu Jaruzelskiego i jego decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego.
Janusz Tracz jest bogaty, bo – jak w tym kraju powszechnie wiadomo – pieniędzy nie zdobywa się ciężką pracą, talentem i zaradnością, a oszustwem, kłamstwem i po znajomości. To dlatego tak często czarny charakter jest bogaczem albo biznesmenem (inny sławetny przykład to Jaroszy z M jak miłość).Serialowa panna Krystyna – notabene, Tracz w pewnym momencie uwodzi ją tylko po to, by zranić jej brata, księdza proboszcza – jest właścicielką jedynego baru w Tulczynie, ergo: jest całkiem bogatą babką na tle lokalsów. Jednak Plebania konsekwentnie nie pokazuje nam śladów jej zamożności, panna Krysia pomyka w rozciągniętych ciuchach i mieszka bardzo skromnie. Powód? Bardzo prosty – Krystyna ma być lubiana przez widzów, nie może więc być od nich lepsza. Niech sobie ma pieniądze, ale tak, jak chciałyby tego wszystkie nasze ciocie, czyli po cichu, bez ostentacji, bez chwalenia się, a już najlepiej to przypadkiem, bo ambicję i staranie się zawsze obgadają jako pazerność. Co innego Tracz: ooo, ten niech się tarza w banknotach, niech demonstruje, że gdzie zło, tam pieniądze. Polacy nie ufają ludziom bogatym, a ściślej: bogatszym od siebie. Można gdybać, na ile jest to bezzasadna zawiść, a na ile pokłosie złych doświadczeń zbiorowości, nauczonej latami komuny i dziką epoką transformacji, że w Polsce najłatwiej dorobić się cwaniactwem i naginaniem prawa. Faktem pozostaje, że telenowele nie oferują wielu przykładów przedsiębiorczych, zaradnych finansowo osób, które byłyby jednocześnie postaciami pozytywnymi i obliczonymi na wzbudzanie sympatii u widza. Co tam telenowele zresztą: Olbrychski rozkręcający interes życia w Ziemi obiecanej jest zły, ale ten sam Olbrychski zabijający w Potopie najeźdźców Częstochowy jest już dobry i po przemianie.
W telenowelach typu M jak miłość czy Plebania dobry człowiek to zawsze prosty człowiek. Intelektualiści to dziwacy, są oderwani od rzeczywistości, przemądrzali, zadzierający nosa; są jak odległe echo Pisarza z Rejsu. Z kolei na tle ciemnego tulczyńskiego ludu inteligencja Tracza świeci jakże jasnym blaskiem. Tu rzuci błyskotliwą refleksją, tu cytatem z literatury, tam wykorzysta swoją przewagę intelektualną do niecnych celów. Tracz jest samotny – nie ma wokół siebie ludzi na swoim poziomie. Jedyną osobą w całym serialu, która dorównywała mu inteligencją, była Wiki – znamienne, że ją także trudno nazwać postacią pozytywną (choć dla mnie plasuje się zaraz za Traczem w rankingu najlepszych bohaterów Plebanii). Jej błyskotliwość, niezależność, energię i pewność siebie „dobrzy” mieszkańcy Tulczyna (a zatem i modelowy widz) odbierają jako bezczelność i zarozumialstwo. Niestety, ten kult tępych i pokornych owieczek w telenowelach to pochodna tego, że żyjemy w kraju, który nie szanuje wartości intelektualnych. Którego elitę wymordowano w czasie wojny, a jej niedobitki zgnoił PRL. W którym system rzuca kłody pod nogi młodym przedsiębiorcom, artystom, wynalazcom, kobiety redukuje się do reprodukcji, ludzie kultury szarpią się o dotacje, a nawet nagradzani prestiżowymi statuetkami pisarze nie są w stanie wyżyć ze swej twórczości (głośny przypadek Kai Malanowskiej). Jak pokazał niedawny strajk nauczycieli, boleśnie nie docenia się u nas wagi edukacji i wykształcenia. Jak pokazują coroczne raporty czytelnictwa – coraz mniej się u nas czyta. A jak już się czyta, to tak, że Blanka Lipińska ląduje w top ten Empiku.
Przede wszystkim jednak Tracz wchodzi w inteligentną polemikę z katolicyzmem. Pojedynki słowne między Traczem a księdzem Antonim czy Adamem to bodaj jedyny przypadek w historii polskiej telenoweli, kiedy to weszła ona w obszary filozoficzne. Proboszcz i Szef toczą ze sobą teodycealny bój, a twórcy przy pomocy niezbyt subtelnej symboliki wskazują nam, że ten pierwszy reprezentuje miłosiernego, nieskończenie dobrego Boga Ojca, ten drugi – samego szatana. W jednej z krótkich rozmów z księdzem Adamem Tracz zdobywa się na metarefleksję, że nie mogliby bez siebie istnieć, że im bardziej ksiądz jest biały, tym bardziej Szef jest czarny, że są dwiema opozycyjnymi siłami bytującymi w symbiozie. Trudno powiedzieć, aby księża wychodzili z tych słownych pojedynków zwycięsko. Scenarzyści jakoś lepiej radzili sobie z wymyślaniem argumentów dla Tracza. Jego zarzuty są konkretne, poparte przykładami, celne. Wytyka pazerność, zabobonność, staroświeckość kleru. Trafnie punktuje absurdy wiary katolickiej. Jedyne, co oferują mu księża w ramach odpowiedzi, to bogobojne komunały (W życiu nie chodzi tylko o pieniądze, panie Tracz), losowe cytaty z Biblii, wyniosłe milczenie i cierpiętnicze miny bożych męczenników.
Bodaj najlepiej swoje antyklerykalne poglądy Szef wyłożył w trakcie kłótni z matką (przez fanów Tracza nazywaną truchłem), która usiłowała odnowić kontakt z synem po tym, kiedy to wiele lat wcześniej porzuciła małego Janusza i wyjechała do Ameryki. W jednej ze scen matka strasznie dręczy Tracza tym, że nie wychowuje syna według zasad wiary katolickiej. Jedyny Janusz, z którego nikt się nie śmieje, odpowiada jej na to tak: Na co mu taka wiara? Bezsensowny strach przed starcem z brodą, szacunek dla panów w czarnych sukienkach, kult cierpienia i ubóstwa – mój syn nie potrzebuje czegoś takiego. Posłuchaj! Chcę, żeby moje dziecko wyrosło na silnego człowieka, który bierze swój los w swoje własne ręce i nie chowa się za postacią wiszącą na krzyżu. Według tych zasad działa sam Janusz Tracz. Wypina się na stulecia polskiej martyrologii. Gardzi roszczeniową postawą, biernym tkwieniem w roli ofiary, czekaniem na mannę z nieba. Nie przerzuca odpowiedzialności za własne życie na kogoś innego. Nie dopuszcza do tego, by jakakolwiek organizacja myślała za niego i oferowała gotowy model życia. Wybiera zdrowy egoizm, samodzielność i wolność. Sam jest sobie panem i bogiem.
I w ten oto sposób scenarzyści Plebanii, budując Tracza z kompilacji naszych narodowych kompleksów, uprzedzeń i antypatii, stworzyli postać, która – chyba nie do końca zamierzenie – stała się najlepszą reklamą tych cech, które w założeniu miała piętnować.
Katarzyna Kebernik
Tekst został opublikowany na łamach portalu film.org.pl