Nieoficjalny ambasador Neapolu, ale oficjalnie jedno z najlepszych piór piszących w Polsce o kinie. Do tego nasz serdeczny kolega z zespołu Kina Nowe Horyzonty, na festiwalu występujący w roli programera Shortlisty, w której zebrał swoją filmową drużynę marzeń.
Nie dziwi więc, że to Shortlista jest jego numerem jeden, ale jakie inne tytuły znalazły się w jego „złotej dziesiątce”?
Sitcom o toksycznej męskości, musical relacjonujący otwarcie sklepu rybnego i impresyjny dokument o żubrze uwięzionym na granicy polsko-białoruskiej… Mógłbym wymieniać tak jeszcze długo, ale już teraz widzicie, że tegoroczna Shortlista to Konkurs Nowe Horyzonty, Odkrycia i Nocne Szaleństwo w jednym.
Radu Jude jak bezczelny, dziki lokator wdziera się do naszej codzienności i przekonuje, że – próbując realizować fantazje o w miarę dostatnim życiu klasy średniej – tkwimy w tragikomicznym rozkroku. Z jednej strony zdajemy sobie sprawę z własnej hipokryzji, a z drugiej nie mamy dość determinacji, by się jej pozbyć. W rezultacie pozostaje nam zagłuszanie wyrzutów sumienia fałszywą troską o wykluczonych, szczeniackim ekscesem albo buddyjskim koanem, który ostatecznie zamienia się w najgłupszy cytat z Dr. Dre.
W jednym z niedawnych wywiadów Nadav Lapid zadał genialne w swojej prostocie pytanie: „Jak to możliwe, że żyjąc w tak szalonym świecie, kręcimy o nim równie bezpieczne i przewidywalne filmy?”. Tak to bez wątpienia wyjątek od tej smutnej reguły: prowokacyjne, drażniące i okrutnie zabawne dzieło, w którym istotne pytania o ideologiczne uwikłanie sztuki i granice etycznych kompromisów padają w kiblu pomiędzy wciąganiem kolejnych kresek albo na parkiecie, gdzie zostają zagłuszone dźwiękami „Aserejé”.
W oczach większości artystów Lee Chang-dong może funkcjonować jako memiczny „syn koleżanki twojej starej”: czegokolwiek nie zrobisz, on i tak na końcu okaże się od ciebie lepszy. Jest w końcu cenionym pisarzem, nagradzanym reżyserem, w którego filmografii nie ma ani jednej fałszywej nuty, a nawet byłym koreańskim ministrem kultury. Przy okazji nie przypomina bezdusznego perfekcjonisty. Wręcz przeciwnie, w swoich filmach tworzy pogłębione portrety psychologiczne jednostek przygniecionych brzemieniem uświadomionych po czasie błędów i odczarowanych iluzji. Ma także niewątpliwy talent do pojedynczych scen, by wspomnieć tylko „kota Schrödingera” pozwalającego lepiej zrozumieć prawa, jakimi rządzi się rzeczywistość Płomieni, czy desperacki taniec, dzięki któremu chwiejnym krokiem wchodzimy w świat Miętowego cukierka.
Paweł Pawlikowski (z wydatną pomocą Małgosi Beli i Marcina Maseckiego) otwiera kolejny front zimnej wojny pomiędzy parą, która nieustannie się odpycha, a jednocześnie nie może bez siebie żyć. Tym razem reżyser zderza swoją zwyczajową elegancję z zaskakującym, nieco slapstickowym błazeństwem, a do tego dorzuca – mogącą kojarzyć się z jego wczesnymi dokumentami realizowanymi dla BBC – ironiczną refleksję na temat figury artysty – demiurga. A to wszystko zaklęte w raptem sześciu minutach!
Climax pod gołym niebem, w którym słyszymy w tle jednakowo dobrą muzykę, a bohaterowie odurzają się neokolonialną arogancją, zewem przygody i pragnieniem nowych bodźców, przy okazji ciągnąc za sobą na dno najbardziej niewinnych towarzyszy.
Film-zaklęcie, który – mimo trudnej tematyki – działa kojąco i pozwala wierzyć, że nasi bliscy, nawet jeśli odeszli, na trwałe naznaczyli otaczający świat swoją obecnością.
Choć trudno w to uwierzyć bohater Popołudni – wzięty torreador – jęczy częściej i głośniej niż zdeprawowani arystokraci z Liberté. Najnowszy film Serry w ogóle wydaje się jeszcze bardziej obsceniczny od swego zuchwałego poprzednika. Reżyser wrzuca nas w końcu w sam środek korridy, która – nawet filmowana przez pryzmat zwodniczo pięknych kadrów – nie ma w sobie grama szlachetności i pozostaje prymitywnym widowiskiem celebrującym uprzywilejowanego samca mającego – przy wtórze wulgarnych okrzyków swoich kompanów – pognębić dużo słabszego przeciwnika.
Dwa filmy Mike’a Leigh korespondujące na różne sposoby z fundamentalnymi tekstami kultury. Pierwszy opisuje obłąkańczą, groteskową podróż menelowatego Odyseusza błądzącego po najmroczniejszych zakamarkach tchatcherowskiej Anglii. Drugi ogląda się jak wariację na temat Dnia świra, ziszczenie sennego koszmaru, w którym – utrzymywana jakimś cudem w ryzach – liczba codziennych mikrofrustracji i natręctw o milimetr przekracza w końcu masę krytyczną i prowokuje małą apokalipsę.
Oryginalny, wielowymiarowy film, w którym obciążoną finansowym kryzysem i duchową nędzą argentyńską prowincję odwiedza nagle dziewczynka potrafiąca rzekomo rozmawiać ze zwierzętami. To nieszkodliwa hochsztaplerka? Javier Milei z nieco mniej ekscentryczną fryzurą i nie tak obłąkanym wyrazem twarzy? A może osoba o czystych intencjach, która – niezależnie od autentyczności swego „daru” – przyniesie swoim klientom autentyczne pocieszenie?