„Próbowałam odnaleźć żal do mamy za moje dzieciństwo podczas terapii, bo uważałam, że powinnam go przetrawić, ale go nie odnalazłam. Mam jednak inną sprawę, z którą całe życie się zmagałam. To poczucie winy”.
Z Leną Górą, aktorką i scenarzystką filmu Imago, rozmawia Paulina Reiter z Wysokich Obcasów.
Moja Ela całe życie była nazywana wariatką. A ostatnio często słyszę o sobie: „Ty jesteś taka wariatka!”. Pytam wtedy: „Dlaczego wariatka?”. Może jak ktoś chce powiedzieć o kimś, że jest dziki i wolny, to nie znajduje innych, lepszych słów? Mówią „wariatka" albo „szalona” jako komplement, mając na myśli to, że jestem taka nie…
No właśnie. Dla mnie ten film jest właśnie o tym, co jest normą, a co nie jest. Ela zmaga się z etykietką wariatki, ale do końca nie wiemy, czy jest psychicznie chora, czy nie. Gdzie się kończy artysta, a zaczyna szaleniec? Gdzie przebiega granica normy? Kto ją ustala? Moja mama wyszła z bardzo „normalnej”, prostej rodziny. Sześciu braci, dwie siostry. Wszyscy oni myśleli, że jest stuknięta, bo medytowała. Uważali, że modli się do ściany. Teraz to wszystko jest modne – medytacja transcendentalna, kundalini – ale wtedy było inaczej.
Nie jestem pewna. Miała dar, który okazał się też przekleństwem. Rozmazywała jej się granica między różnymi stanami świadomości, trochę tak jak ludzie mają po dragach albo właśnie w głębokiej medytacji. Takie przekraczanie stanów. Koledzy z zespołu opowiadali o niej, że miała jakieś połączenie z kosmosem i zabierała ludzi w podróże medytacyjne, transowe. Nie odnajdowała się w mieszczańskim życiu – dla niej wyjściem było tworzenie sztuki, odlatywanie, ćpanie. W tych alternatywnych stanach świadomości czuła się bezpieczniej niż w swoim własnym domu. A sposobu na „normalne” życie w ogóle nie miała.
Bardzo długo w ogóle nie miałam świadomości, kim moja mama była, zanim mnie urodziła. Dla mnie była po prostu moją mamą – wrażliwą, efemeryczną, mistyczną, zawsze niesamowicie wyglądającą, trudną do zrozumienia, lecącą z wiatrem, nadwrażliwą. Myślałam, że ona nic nie umie. Nie miała pracy, dużo piła, paliła, czytała, malowała, rozmyślała. Był taki moment, pamiętam, kiedy wydawało się, że już sobie zaczyna radzić. Otworzyła w Sopocie księgarnię filozoficzno-ezoteryczną. Ale to też nie wyszło. Rozdawała książki, splajtowała, ja musiałam później spłacić jej długi.
Była złamana, wiecznie smutna, że nie jest w stanie zapewnić mi normalnego domu rodzinnego. Miała wielką potrzebę stworzenia rodziny i jednocześnie nie umiała jej mieć. Może gdyby trafiła na kogoś bardziej mieszczańskiego niż mój ojciec, malarz, to udałoby jej się znaleźć poczucie bezpieczeństwa i byłoby inaczej? No, ale przecież trafiła. Przecież kochał ją jeszcze jeden facet, ale tego już nie widziała.
Zaczęłam ją poznawać właściwie dopiero wtedy, gdy z Olgą Chajdas, reżyserką filmu, zaczęłyśmy robić research do scenariusza i rozmawiać z bliskimi Eli ludźmi – trójmiejskimi artystami plastykami, muzykami, punkami. Z ich opowieści zaczęłam sobie sklejać jej postać. Wielokrotnie powtarzało się określenie „kosmiczna matka”. Mówili, że mimo iż była młodsza od nich wszystkich, to zdawała się widzieć, rozumieć więcej. Pojawiało się też słowo „dzika”. Podobno niesamowicie tańczyła, jakby coś ją prowadziło.
Cały tekst dostępny jest na łamach Wysokich Obcasów