English

Don Kichot był moim Everestem. Rozmowa z Terrym Gilliamem

Michał Hernes
2/08/18
Terry Gilliam, fot. Maria Kujawska

- Zdarza się, że psuję ujęcie, bo nie mogę przestać się śmiać. Czerpię radość z tego, że aktorzy potrafią mnie rozbawić. Robi mi to dzień! Dobra atmosfera na planie jest kluczowa - mówi Terry Gilliam w rozmowie z Michałem Hernesem.

Powiedział pan w jednym z wywiadów, że Don Kichot jest marzycielem, romantykiem i idealistą. A pan?

Powieści, które czytasz i oglądane przez ciebie filmy czynią cię tym, kim jesteś. Don Kichot zaczytywał się w romansach i historiach o rycerzach. Rzeczywistość nie przypomina jednak tej, którą chłonie mój bohater - ten punkt wyjścia wydał mi się interesujący. Choć w dzieciństwie moją wyobraźnię również pobudzały radio i książki, to obecnie jestem już wystarczająco stary, przez co nie mają na mnie aż takiego wpływu. W prawdziwe tarapaty wpędzają nas przede wszystkim media - to one doprowadzają mnie do większego szaleństwa niż świat książek i filmów. Ludzie nie potrafią tego dostrzec i wiele osób uważa, że rzeczywistość wygląda dokładnie tak, jak portretują ją media.

Pan natomiast robi filmy.

I nie tylko, choć nie lubię już ich robić. Jednak to poprzez filmy uwalniam pomysły, które kryją się w mojej głowie. Często są one reakcją czy komentarzem do otaczającego mnie świata. Sprzeciwiam się pewnym aspektom świata i niezależnie od natłoku informacji staram się nie myśleć o Donaldzie Trumpie. Wychodzę z założenia, że rzeczy, których nie lubię, nie istnieją, choć to prawdopodobnie niebezpieczne podejście do życia.

Mimo upływu lat wciąż interesował pana Don Kichot.

Zacząłem pracować nad tym projektem dawno temu, kiedy byłem młody. Wszyscy mówią o Don Kichocie, ale ta historia opowiada przecież o dwóch bohaterach - drugim jest Sancho Pansa. Jeden z nich to realista i pragmatyk, drugi jest marzycielem. Prawie wszystkie moje filmy traktują o konflikcie między wyobraźnią a rzeczywistością. Byłem bardzo zdeterminowany, by zrobić Człowieka, który zabił Don Kichota i w końcu się udało, choć rozsądni pragmatycy powtarzali, żebym zapomniał o tym projekcie i szedł do przodu. Postanowiłem na przekór wszystkiemu pokazać im, że uda mi się. Być może w tej determinacji kryła się głupota, ale ostatecznie dopiąłem swego.

Ostatecznie nie zrealizowałem jednak filmu, który chciałem wyreżyserować 25 lat temu. To wciąż Don Kichot, ale końcowy efekt mocno różni się od pierwotnego zamysłu - to produkt upływającego czasu, w którym zawarłem wszystko, co moim zdaniem ma znaczenie obecnie.

Ja również się zmieniłem - jestem starszy. W pewnej kuriozalnej recenzji mojego filmu przeczytałem, że niby chciałem umieścić w nim swoje dawne pomyły, a to przecież nieprawda. W Człowieku, który zabił Don Kichota opowiedziałem o tym, co ma dla mnie obecnie sens.

Czy zgadza się pan, że czasem najbardziej kochamy dzieci, które są najbardziej problematyczne?

Oczywiście, zawsze tak jest.

Powiedział pan kiedyś: "Jeśli coś jest proste, nie powinno się tego robić".

Porównałbym to do wspinania się na szczyt Mount Everestu - zdobywasz góry, bo istnieją. Na szczęście nie muszę przejmować się już Don Kichotem, ponieważ ten film został ukończony. Czas poszukać nowej filmowej obsesji.

Domyślam się, że te 25 lat niepewności, wzlotów i upadków kosztowały pana dużo nerwów.

Mówiąc szczerze, odczuwam żal wobec moich rodziców związany z tym, że miałem miłe i przyjemne dzieciństwo. Wspierali mnie tak mocno, że w poszukiwaniu cierpienia musiałem wyjechać z domu, zamieszkać w Nowym Jorku i ciężko pracować, nie otrzymując za to wynagrodzenia. Powtórzę: zrealizowałem ten film w kontrze do opinii ludzi, którzy mówili mi, żebym dał sobie spokój. Chciałem im pokazać, że się mylą, a ja mam rację.

Czy powinno się cierpieć dla sztuki?

Nie wydaje mi się. Jestem na to uodporniony. Niczym Don Kichot, wstaję po każdym potknięciu i staram się utrzymać jak najdłużej na nogach dopóki - rzecz jasna - nie umrę.

Kurt Vonnegut napisał kiedyś, że jeśli chce się unieszczęśliwić rodziców, to najlepiej powiedzieć im, że jest się nie gejem, tylko artystą.

Jak wspominałem, moi rodzice bardzo mnie wspierali i nie mieli nic przeciwko temu, że chcę realizować się jako artysta. Opowiadam dowcipy o cierpieniu płynącym prosto z mojego serca. Być może cierpię, ale nie jest to dla mnie sztuka, choć cierpienie daje ciekawe rezultaty. Nie powiem jednak, żeby sprawiało mi to przyjemność. Możliwe, że nie jestem artystą, tylko głupcem.

Paradoksalnie Człowiek, który zabił Don Kichota jest optymistyczny.

Patrzę na życie z optymizmem. Ten film w dużej mierze opowiada o ukaraniu bohatera, który był w młodości artystą, ale roztrwonił swój talent - dar, który niegdyś otrzymał. Zdradził swoją pasję, realizując reklamy dla pieniędzy.

Czyli chciał go pan ukarać?

Tak! Znam mnóstwo utalentowanych osób, które wybierają drogę na skróty. Zarabiają duże pieniądze robiąc coś banalnie prostego, choć wiem, że mogliby być naprawdę dobrzy w tym, co kochają.

Czy to oznacza, że ukarał pan Adama Drivera, który zagrał w Gwiezdnych wojnach?

Nie, Adam ukarał sam siebie. Ma wielki talent, ale w Gwiezdnych wojnach przez cały czas nosi kostium i nie widać jego prawdziwej twarzy. To naprawdę dziwne.

Dlaczego zaangażował pan właśnie jego?

Polubiłem go i poczułem, że jest w nim coś wyjątkowego. Podczas naszego pierwszego spotkania nie wyglądał i nie zachowywał się jak aktor. Adam przypomina mi rasowego dżentelmena - jest poważny i zarazem dowcipny. Nieustannie mnie zaskakuje i ma jeszcze sporo do zaoferowania.

Dyskutował z nim pan o scenariuszu?

Powiedziałem: oto scenariusz, bierz się do roboty!

Był posłuszny?

Tak.

Muszę przyznać, że jeśli mam jakikolwiek talent, to jest nim umiejętność wybierania właściwych ludzi. Coraz lepiej mi to wychodzi i być może z biegiem lat polepszył się mój instynkt.

Adam zapiera dech w piesiach, a Jonathan Pryce jest spektakularny. Z Joaną Riberio spotkałem się na kawie i od razu zaskoczyło; wiedziałem, że ta fantastyczna dziewczyna to właściwa osoba do Człowieka, który zabił Don Kichota.

A propos instynktu - w trakcie pisania i kręcenia filmu - skąd pan wie, że coś jest zabawne?

To proste. Jeśli coś mnie rozśmiesza - wiem, że jest zabawne. Jeśli bawi to ciebie - to nawet lepiej. Zdarza się, że psuję ujęcie na planie, bo nie mogę przestać się śmiać i jestem zbyt głośny. Czerpię radość z tego, że aktorzy potrafią mnie rozbawić. Robi mi to dzień! Dobra atmosfera na planie jest kluczowa. Praca nad filmem to ciężki kawałek chleba. Grunt to szukać plusów i próbować odnaleźć w tym radość. Mówię aktorom, aby starali się momentalnie wyłapywać okazje. Na przykład Olga Kurylenko jest zabawna i fantastyczna, ale dotąd nie otrzymywała tego typu propozycji. Dostała ode mnie szansę, aby zrobić coś zupełnie nowego. Zasługiwała na to, bo jest cudowna. To przepiękna i bardzo inteligentna aktorka.

Pracy na planie Człowieka, który zabił Don Kichota musiała towarzyszyć naprawdę pozytywna atmosfera.

Chciałem, żeby ludzie byli pewni tego, że mogą wykorzystać swoje szanse i nie zostaną ukarani, jeśli coś im się nie uda. Chciałem obudzić w nich odwagę. Bohaterka grana przez Joanę powiedziała postaci portretowanej przez Adama Drivera, że artysta powinien być okrutny. Nie jestem taki - staram się wywoływać pozytywne emocje.

W tej samej scenie padły też słowa, że artyści bywają szaleni.

Być może wyglądam i zachowuję się jak szaleniec, ale tak naprawdę wydaje mi się, że jestem normalny, a reszta świata bierze mnie za wariata.

Terry Gilliam, fot. Maria Kujawska

Czy w trakcie zdjęć był pan otwarty na propozycje aktorów?

Jeśli mieli dobre pomysły, to jak najbardziej. Bardzo długo pracowaliśmy nad scenariuszem, ale na dłużą metę jest to nudne, a lubię artystów, którzy starają się w nim coś zmienić i podrzucają swoje propozycje. Wspaniałe pomysły miał Jordi Mollà. W scenariuszu grany przez niego bohater, Alexei, wypowiadał kuriozalną kwestię: "Mam zamiar pomalować to wszystko na fioletowo. My, Rosjanie, lubimy fiolet". Jordi świetnie się tym zabawił. Gdy dobrzy aktorzy flirtują ze swoimi bohaterami, do głowy przychodzą im wspaniałe i interesujące rozwiązania. Podobnie było z Jonathanem i Adamem.

Na ile praca nad tym filmem była dla pana zabawą, a na ile wyzwaniem?

Najtrudniejsze były dla mnie pierwsze dwa tygodnie zdjęć, bo chciałem spełnić wysokie oczekiwania ludzi, którzy od lat czekali na ten film. Byłem przerażony i obawiałem się ich reakcji. Pod koniec pierwszego tygodnia na planie odetchnąłem jednak z ulgą, ponieważ udało mi się zapomnieć o wielkich nadziejach związanych z tą produkcją. Z uwagi na nawał pracy nie zaprzątałem sobie tym głowy i pomyślałem: "pie…ć to!". Wkurzały mnie wielkie oczekiwania innych ludzi, bo miałem zbyt dużo innych problemów, więc po prostu robiłem swoje. Zależy mi na tym, by zrealizować coś, co spodoba się widzom. W czasie montażu pokazywałem ten film innym ludziom i pytałem, co im się podobało, a co nie; które sceny się dłużyły, które ich irytowały. Co prawda mogę wyciąć pewne fragmenty, ale nigdy nie pójdę na kompromis, usuwając coś, co jest esencją mojego filmu.

Kiedy czytam niektóre negatywne recenzje, zastanawiam się, czy ich autorzy widzieli ten sam film, co ja. Nie mam nic przeciwko krytycznym opiniom, o ile traktują one o produkcji, którą zrobiłem, a nie takiej, którą myśleli, że zobaczą. Powtórzę: najważniejszy jest dla mnie fakt, że film podoba się publiczności. Być może wynika to z tego, że zawarłem w nim hollywoodzkie zakończenie - ironiczne, a zarazem przepiękne. Uważam, że to właściwie zwieńczenie tej historii. Don Kichot nigdy nie umiera, on musi trwać.

W którym momencie stwierdził pan, że zakończy film właśnie w ten sposób?

Długo nie wierzyłem w tę końcówkę, ale kluczowa okazała się wspaniała muzyka romantyczna Rogue'a Banosa (nie mylić z sentymentalną, nie cierpię sentymentalizmu!).

To prawda. Bardzo dziękuję za ten film. Co kocha pan w nim najbardziej?

Aktorów. Podczas zdjęć nie wiedziałem, czy robię dobrą czy złą robotę, ale byłem przekonany o tym, że aktorzy spisują się znakomicie. Polubienie tego filmu zajęło mi dużo czasu, bo po zakończeniu zdjęć dostrzegłem sporo błędów na stole montażowym i zastanawiałem się, co z nimi zrobić. Nie chcę zakochiwać się w filmie, tylko być względem niego krytyczny do czasu, aż poczuję do niego miłość. Minęło sześć miesięcy, zanim zakochałem się w Człowieku, który zabił Don Kichota, ale jednocześnie cieszę się, że ten film sprawia radość wielu osobom. Ktoś powiedział, że w trakcie seansu czuł się, jakby spacerował po różowej chmurze. W Cannes dostaliśmy 20-minutową owację na stojąco. To dowód na to, że nasz film znaczy coś dla innych ludzi.

Zgadzam się; zresztą komedie nigdy mi się nie znudzą - zaczynając od Chaplina, ale nie kończąc na Gilliamie i Don Kichocie.

Gdy obejrzałem po raz pierwszy Światła wielkiego miasta, jego zakończenie zrobiło na mnie ogromne wrażenie właśnie dlatego, że nie było tanie i sentymentalne. Zależało mi na tym, by osiągać podobny efekt.


Michał Hernes

Zakochany w cytatach psychofan filmu „Tamte dni, tamte noce”, który zapytał Romana Polańskiego, dlaczego torturuje bohaterki swoich filmów. Dziennikarz związany z portalem tuWroclaw.com i blogiem filmowym Watchingclosely.pl. Publikował m.in. na łamach weekendowego magazynu Gazeta.pl, „Dziennika Gazety Prawnej” i Wirtualnej Polski.


czytaj także
Dystrybucja We really need you tonight. „Pięć diabłów” od dziś w kinach! 2/12/22
Dystrybucja „Zmysłowe i porywające”: krytycy chwalą „Pięć diabłów” 7/12/22
News Sprezentuj festiwal pod choinkę. Świąteczny voucher na 23. Nowe Horyzonty 8/12/22
Nowe Horyzonty VOD 268 powodów do radości. Świąteczna promocja Nowych Horyzontów VOD 13/12/22

Newsletter

OK