Chciałem, żeby ten festiwal odbywał się gdzieś na końcu świata... – tak ideę fix, prywatną utopię, która leży u początków Nowych Horyzontów, opisuje ich twórca Roman Gutek. Utopię, oferującą optymalne warunki do dzielenia się doświadczeniem filmowym. W tamtej analogowej epoce Sanok był dla pierwszych nowohoryzontowiczów miejscem swoistej pielgrzymki. Wiedzieli dokładnie, jakie tytuły obejrzą na sześciu seansach dziennie, choć nie byli pewni, gdzie spędzą najbliższą noc. Deszcz lał się z nieba strumieniami, a przepływająca obok miasta rzeka niebezpiecznie podmywała pola namiotowe, grożąc odcięciem Sanoka od reszty Polski. Zszedłem z gór tylko dla Mekasa – mówił pewien student, łapczywie łapiąc w płuca powietrze po wyjściu z pozbawionego wentylacji kina Pokój. Iran walczył z nawałnicą w Sanockim Domu Kultury, a niezależni Amerykanie sami wywołali niejedną burzę. Ludzkość Dumonta zbierała swoje żniwo. A Sokurow? Czy i jak dziś oglądalibyśmy jego Molocha? Świat się zmienił. Roman Gutek wyrusza w podróż w czasie, do Sanoka, gdzie Nowe Horyzonty znalazły przystań dla pierwszej edycji. Odwiedza miejsca, które w życiu festiwalu miały swoje pięć minut, a na pokoleniu Polaków urodzonych w latach 70. i 80. odcisnęły trudne do wymazania piętno.