Obraz Henrika Rubena Genza może być idealną odtrutką dla wszystkich, którzy są wciąż zaczadzeni słodkawymi wyziewami kina prowincjonalnego w polskim wykonaniu. Małe miasteczko w Strasznie szczęśliwych to (dosłownie i w przenośni) bagno - wystarczy choćby na chwilę się w nim zanurzyć, by za sekundę tonąć w szlamie zła. Reżyser garściami czerpie z twórczości Lyncha, dodając do swojej filmowej zupy z trupa ów słynny skandynawski chłód. Gotowe dzieło fascynuje dziwaczną mieszanką czarnego humoru i perwersyjnej makabry.
Slavoj Žižek miałby używanie, analizując nagrodzony w ubiegłym roku w Karlowych Warach film. Ekranowa podnieta płynie ze strachu przed straszną dziwacznością, ale póki z kina wciąż da się uciec, bez obawy możemy oddawać się tej błotnej kąpieli.
Łukasz Muszyński