tekst niepublikowany
wyróżnienie w XIX Konkursie o nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
01. "A Step You Can't Take Back" ("Zacznijmy od nowa")
Nic tak nie rozświetla ekranu jak nonszalancki uśmiech Marka Ruffalo. Naturalna charyzma tego aktora, poruszającego się z rozedrganą gracją detektywa Columbo, wielokrotnie ratuje ostatni film Johna Carneya przed przeciętnością. Reżyser próbuje w nim przywołać choćby odrobinę magii, która stanowiła o wyjątkowości "Once". Bezskutecznie. Opowieść o potędze muzyki, splatającej ze sobą losy przypadkowych ludzi, wypada w "Zacznijmy od nowa" niczym nieudany cover. Niemal każdy akord wybrzmiewa tutaj fałszywie - poza jednym.
Sekwencja otwierająca film to na pierwszy rzut oka typowy knajpiany koncert: Gretta (Keira Knightley) niechętnie wychodzi na scenę i chwyta za gitarę akustyczną. Jej piosenka - "A Step You Can't Take Back" - to standardowy pop-rockowy kawałek z niezręcznym tekstem i umiarkowanie chwytliwą linią melodyczną. Pod koniec sceny pojawia się jednak drobny dysonans - gdy obserwujemy niezbyt entuzjastyczną reakcję widowni, w centrum kadru materializuje się niewidoczny wcześniej Dan (Mark Ruffalo), z jakiegoś powodu rozpromieniony.
Znaczenie tego uśmiechu zostaje wyjaśnione w ciągu kilku najbliższych minut, które przynoszą zmianę perspektywy. Chwilowo przeskakujemy na równoległą ścieżkę narracyjną i jednocześnie zapętlamy się w czasie: towarzyszymy Danowi, producentowi muzycznemu w fazie schyłkowej, gdy miota się na gruzach swojego życia rodzinnego i odchodzi z wytwórni, którą kiedyś współtworzył. Ostatecznie Dan ląduje w znanym nam już lokalu na Brooklynie, ze szklanką bourbona w ręce. Zanim jednak ją dopija, jego uwagę przykuwa występ Gretty, w którym Dan widzi coś więcej niż otaczająca go publiczność. Wyobraźnia producenta pracuje, a kamera przenosi nas prosto do jego umysłu. Talerze hi-hatu, który stoi na tyłach sceny, zaczynają samoistnie dyktować rytm. Po chwili dołącza do nich pianino, a za nim stopa, werbel i reszta zestawu perkusyjnego. Niewidzialne palce trącają struny gitary basowej, unoszą smyczki wiolonczeli i skrzypiec, aż wreszcie skromna piosenka zostaje pochłonięta przez bujną studyjną aranżację. Ta odrealniona, efekciarska sekwencja to paradoksalnie jedyna część filmu, która ociera się o wiarygodność. Narracyjna wolta skłania nas, żebyśmy dali piosence Gretty drugą szansę, zgodnie z ideą zawartą w tytule. Nie staje się ona automatycznie lepsza dzięki wyimaginowanym instrumentom smyczkowym, lecz emocje Dana - poprzez empatyczną grę Marka Ruffalo - nabierają wręcz namacalnych kształtów.
02. "Please Mr. Kennedy" ("Co jest grane, Davis?")
"It's a thing" - w taki sposób Jim Berkey (Justin Timberlake) opisuje Llewynowi Davisowi (Oscar Isaac) piosenkę, która mają za chwilę nagrać w studiu Columbia Records. "Please Mr. Kennedy" to rzeczywiście niezwykła "rzecz": ekscentryczny utwór łączący folkowe instrumentarium z popową melodią i tekstem przyjmującym punkt widzenia potencjalnego astronauty, który zwraca się do prezydenta Kennedy'ego, aby ten nie wysyłał go w kosmos.
To nie pierwsza sekwencja w filmografii braci Coen, która rozgrywa się w sali nagraniowej. Jej lustrzane odbicie możemy odnaleźć w "Bracie, gdzie jesteś?", gdzie grupa The Soggy Bottom Boys uwiecznia swoją wersję pieśni "Man of Constant Sorrow". O ile wydźwięk tej sceny jest przede wszystkim humorystyczny, to analogiczna sekwencja z "Co jest grane, Davis?" pewnie kroczy po cienkiej linii pomiędzy autentycznością a absurdem.
W przeciwieństwie do George'a Clooneya, Johna Turturro i Tima Blake'a Nelsona, którzy markowali swoje umiejętności wokalne w "Bracie, gdzie jesteś?", aktorzy w ostatnim dziele Coenów samodzielnie wykonują powierzone im utwory. Dzięki temu nawet tak kuriozalna piosenka jak "Please Mr. Kennedy" zawiera pokaźny ładunek twórczej energii, którą potrafią wykrzesać z siebie tylko prawdziwi muzycy. O wyjątkowości tej sekwencji decyduje jednak Adam Driver w roli obdarzonego spektakularnym barytonem żydowskiego kowboja Ala Cody'ego. Jego wokalny kontrapunkt dla głosów Isaaca i Timberlake'a skutecznie wysyła całe wykonanie daleko poza stratosferę. Driver puentuje poszczególne wersy donośnymi okrzykami ("Uh oh!", "Outer! Space!") z niezwykłą precyzją i kamiennym obliczem - niczym robot stworzony właśnie do tego celu. Absurdalność całej sceny podkreślają jeszcze dwie postacie: producent, pan Cromartie, który obserwuje występ zza szyby, oszczędnie wyrażając swój entuzjazm sztywnymi gestami, oraz wiekowy kontrabasista, widoczny tylko w tle, pogrążony w jakimś muzycznym transie. Sekwencja skonstruowana wokół "Please Mr. Kennedy" tryska humorem, lecz Coenowie mrugają do nas tylko jednym okiem - drugie rejestruje kreatywny proces i towarzyszącą mu ulotną euforię, która buzuje pomiędzy muzykami póki trwa piosenka, a potem bezpowrotnie znika, jakby nigdy jej nie było.
03. "Caravan" ("Whiplash")
"Whiplash" Damiena Chazelle'a tylko udaje film o jazzie. Zamiast tajników muzycznej edukacji w nowojorskim konserwatorium reżyser pokazuje nam przerysowany pojedynek psychologiczny pomiędzy Andrew (Miles Teller), młodym adeptem perkusji, a Fletcherem (J.K. Simmons), dyrygentem bigbandowej orkiestry, który zdaje się praktykować wojskowy dryl sierżanta Hartmana z "Full Metal Jacket" jako metodę nauczania. Pot, krew i łzy leją się strumieniami, jednak nie chodzi tu wcale o muzykę jako taką, ale o osobliwie pojmowaną "wielkość". Fletcher, stale niezadowolony z wysiłków Andrew, wielokrotnie mu powtarza: "Not quite my tempo". Równie dobrze można postawić ten sam zarzut całemu nierównemu filmowi.
"Whiplash" osiąga odpowiedni rytm dopiero w widowiskowym finale, w którym Andrew debiutuje w zespole Fletchera na jazzowym festiwalu. W tej koncertowej sekwencji Chazelle rzuca na ekran wszystko, czym dysponuje. Rozbudowany repertuar filmowych środków pozwala mu jednocześnie osiągnąć rozmach i intymność. Gdy Andrew rozpoczyna swoją wielką perkusyjną improwizację, osadzoną na utworze "Caravan" Duke'a Ellingtona, film na kilka ostatnich minut przeistacza się w audiowizualne tour de force.
Bezlitosny groove rozpętany przez Andrew zdaje się pochłaniać wszystko - włącznie z filmową formą. Plany gwałtownie się zmieniają, od szerokich ujęć, pokazujących cały band na tle pogrążonej w ciemnościach sali koncertowej, po maksymalne zbliżenia, które uwidaczniają najdrobniejsze detale, takie jak krople potu i krwi kapiące z poranionych palców Andrew i ponownie wzbijane w powietrze poprzez drgania talerzy jego perkusji. Skąpane w złotym świetle instrumenty są adorowane przez oko kamery w niemal erotyczny sposób. Ona sama porusza się, jakby była dodatkowym członkiem orkiestry: jej zamaszyste jazdy po scenie śledzą, jak zapał Andrew niczym iskra przeskakuje na kolejnych muzyków, a dynamiczne panoramowanie pomiędzy dyrygującym Fletcherem i jego uczniem ustanawia nić porozumienia, którego bohaterowie nie byli w stanie wcześniej osiągnąć. To, czego dotkliwie brakowało w całym filmie, pojawia się w tej sekwencji z pełną mocą: ekscytacja płynąca z grania muzyki oraz satysfakcja z opowiadania za pomocą obrazu i dźwięku.
04. "Spooky Action at a Distance" ("Tylko kochankowie przeżyją")
Spojrzenie na sztukę, które wyłania się z ostatniego filmu Jima Jarmuscha, to nic innego jak staroświecki snobizm. Nic dziwnego, skoro jego głównymi bohaterami jest para wampirów: Adam (Tom Hiddleston) i Eve (Tilda Swinton). Oboje wiedzą z doświadczenia, że to, co najlepsze, należy do przeszłości, a współcześni ludzie to dla nich tylko horda zombie. Mimo to, duet zakochanych wampirów wciąż odnajduje drobinki piękna w otaczającej ich rzeczywistości.
Adam tworzy muzykę, którą sam określa jako "pogrzebową". Krótka scena, w której wampir nagrywa w swoim domowym studiu (piosenka to "Spooky Action at a Distance" tria SQÜRL, którego liderem jest sam Jarmusch) mówi wszystko o jego wizji artystycznej. Utwór to bezceremonialne post-rockowe granie: chmura gitarowych sprzężeń i monotonny rytm perkusji budują przytłaczającą atmosferę i zwracają uwagę słuchacza na teksturę dźwięków. Podczas sceny obserwujemy Adama otoczonego nadmiarem przedmiotów: starych instrumentów, winyli oraz analogowego i elektronicznego sprzętu. Jego gra sprowadza się do wydobywania z gitary zapętlonych dźwięków przy użyciu pałki perkusyjnej i smyczka, a następnie zniekształcania ich za pomocą efektów gitarowych. W kontekście całego filmu piosenka brzmi jak marsz żałobny dla upadającej kultury, idealna ścieżka dźwiękowa do zwiedzania Detroit (miasta symbolizującego powolny rozkład). Jarmuschowi udało się także naszkicować ostateczny filmowy portret zblazowanego snoba - wiecznie stojącego na straży dobrego smaku.
05. "Come and Get Your Love" ("Strażnicy Galaktyki")
Peter Quill, znany także jako Star-Lord (Chris Pratt), zwiedza planetę Morag w poszukiwaniu cennego artefaktu. Jednak w żadnym razie nie jest on tak wartościowy jak przedmiot, który Quill zawsze nosi przy pasku - kanciasty walkman Sony, z kasetą magnetofonową podpisaną "Awesome Mix Vol. 1". To kapsuła czasu, w której jego zmarła matka zmieściła kwintesencję popu lat 70. oraz całe dzieciństwo Petera aż do roku 1988.
Muzyka zaklęta w mixtape'ie stanowi życiowy soundtrack Quilla. To także osobisty i pełen miłości list, który jego autorka zapisała w postaci zestawu wybranych piosenek ułożonych w odpowiedniej kolejności. Jego znaczenie staje się oczywiste, kiedy Star-Lord odpala "Come and Get Your Love" zespołu Redbone. To, co następuje, to czysta radość - Quill, niesiony melodią, tańczy na ruinach jakiejś upadłej cywilizacji z lekkością zarezerwowaną dla filmowych musicali. Stworzenie, przypominające skrzyżowanie szczura z iguaną, pełni rolę mikrofonu w muzycznej sekwencji rozgrywającej się w głowie Petera, szkielet martwego humanoida staje się partnerem do tańca, a niezidentyfikowany kosmiczny szlam - ślizgawką. Niezaprzeczalną gwiazdą tej ekstatycznej sceny pozostaje jednak Chris Pratt - aktor dysponujący prostolinijnym wdziękiem Golden Retrievera w ludzkiej postaci.
Film Jamesa Gunna propaguje tezę, według której muzyka to nie tylko pokaźna część naszej tożsamości, kształtowanej od dzieciństwa, ale także uniwersalny język, który ułatwia porozumienie - tutaj pomiędzy Star-Lordem i Gamorą (Zoe Saldana). Dzięki sile piosenki ("O-o-h Child" Five Stairsteps) można nawet uratować całą galaktykę. Jeżeli jakiś zeszłoroczny film pokazał, jak istotną rolę pełni muzyka w naszym życiu, to byli to właśnie "Strażnicy Galaktyki", ze ścieżką dźwiękową wypełnioną po brzegi popowymi szlagierami.
Karol Kućmierz (ur. 1988 r.) - absolwent kulturoznawstwa na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Publikuje w tygodniku internetowym "Kultura Liberalna", współpracownik portalu Esensja. Laureat III nagrody Konkursu im. Krzysztofa Mętraka w 2012 r., wyróżniony w 2013. W 2014 r. wyróżniony w IV edycji Konkursu "Powiększenie" portalu Filmweb. Autor tekstów do katalogów festiwalowych Ars Independent.