Tekst został opublikowany w "EKRANach"
II nagroda w XIX Konkursie o nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
Wojna to nie zabawa. Potwierdzą to weterani, wdowy po żołnierzach i mury miast, które wciąż pamiętają kule i ogień. Potwierdzi to, choć trochę niechętnie, również kino. Mimo że powstało wiele filmów pokazujących wojnę jako przygodę lub konieczność, to w najbardziej znanych i najlepszych poświęconych jej tytułach - Ścieżkach chwały (1957, S. Kubrick), Czasie Apokalipsy (1979, F. F. Coppola), Idź i patrz (1985, E. Klimow) czy Plutonie (1986, O. Stone) - jawi się ona jako ziemskie piekło, bezsensowna rzeź lub tonący we krwi i błocie chaos. Inaczej wygląda to jednak w produkcjach science fiction. Tam wojna z reguły jest właśnie zabawą: feerią barw, rollercoasterem i technicznym popisem.
Fantastyczna wojna jest przede wszystkim spektaklem. Widać to już w niemym i krótkometrażowym The Airship Destroyer (1909, W.R. Booth), w którym walczące strony używają różnych niezwykłych i niezwykle fotogenicznych wynalazków: posępnie sunących po niebie sterowców lub zostawiającej za sobą pióropusz dymu turbo-rakiety. Widać to również w Wojnie światów (1953, B. Haskin), będącej adaptacją powieści H.G. Wellsa i opowiadającej o inwazji istot z Marsa na Ziemię. Film otwiera przegląd czarno-białych nagrań z frontu, któremu akompaniuje komentarz mówiący o koszmarach, jakie przyniosły ze sobą I i II wojna światowa. Wszystko to jest dość dramatyczne i zdecydowanie poważne. Ton diametralnie zmienia się, kiedy głos z offu oznajmia z dziwacznym entuzjazmem: "A teraz przyszedł czas na wojnęświatów!". Nagle ekran wypełniają kolorowe i pulsujące napisy, które w lunaparkowym stylu zapowiadają przednią zabawę. I rzeczywiście, dzieło Bootha, choć pełne momentów o emocjonalnej intensywności, jest świetnym filmem rozrywkowym, w czasie którego nie bez satysfakcji można obserwować, jak ludzkie armie i osiedla są dezintegrowane za pomocą landrynkowego, czerwono-zielonego lasera.
Ambiwalencja od zawsze obecna w przedstawieniach wojny - napięcie między grozą destrukcji a jej niezaprzeczalnymi estetycznymi walorami - w kinie science fiction jest wyjątkowo mocno wyczuwalna. Wyobraźnia, jakiej trzeba do wymyślenia i zainscenizowania niemożliwego konfliktu zbrojnego, lubuje się w przesadzie. Wszystko musi być większe, głośniejsze, dziwniejsze i straszniejsze. Musi być tego dużo, dużo i jeszcze raz dużo. Niewiele powstało filmów, które - tak jak Rzeczy, które nadejdą (1936, W.C. Menzies) czy Koniec świata (2006, R. Kelly) - chętniej niż zmagania na froncie pokazują ich cywilne i społeczne zaplecze, to, co dzieje się ze zwykłymi ludźmi, kiedy muszążyć w obliczu zagrożenia. Więcej jest za to dzieł, w których walka stanowi główną treść, cel i sens.
Widowiska sci-fi, w których znaczącą rolę gra batalistyka, z czasem stały się jednym z flagowych produktów Fabryki Snów. Ich historia jest długa i naznaczona komercyjnymi sukcesami: od pierwszej trylogii Gwiezdnych wojen (1977-1983), przez Obcych - decydujące starcie (1986, J. Cameron) i Dzień Niepodległości (1996, R. Emmerich), po Avatara (2009, J. Cameron) i Transformers: Zemstę upadłych (2009, M. Bay). Dzieł epigońskich względem powyższych jest jeszcze więcej. Jeśliby ulec pokusie systematyzacji i tagowania, można by wyróżnić kilka podgatunków wojennej fantastyki: militarne sci-fi, czyli skupiające się na pełnym dyscypliny i adrenaliny życiu żołnierzy, kino o inwazji, czyli takie, w którym mniej lub bardziej zjednoczeni mieszkańcy Ziemi muszą daćłupnia obcej i wrogiej rasie, lub space operę, czyli wyższy poziom epiki, w której polem walki jest już nie dana planeta, tylko cała galaktyka. Ta różnorodność jest jednak dość myląca. Znacząca część wysokobudżetowej fantastyki to filmy bliźniaczo do siebie podobne i do bólu schematyczne.
Stosunkowo mało kręci się dziś filmów poświęconych współczesnym wojnom, a jeśli już się to robi, to albo nadaje się im oskarżycielski wydźwięk, tak jak w Green Zone (2010, P. Greengrass), w którym "ostatni sprawiedliwy" odkrywa, że wbrew oficjalnej wersji wydarzeń Saddam Husajn nie posiadał broni masowego rażenia, albo unika się jednoznacznej konkluzji, tak jak w dokumentującym żołnierską rutynę w Iraku The Hurt Locker. W pułapce wojny (2008, K. Bigelow) czy opowiadającym o żmudnym polowaniu na Osamę bin Ladena Wrogu numer jeden (2012, K. Bigelow). Chcąc pokazać wagę lub piękno walki, twórcy najczęściej uciekają w stronę zmitologizowanej, "bezpiecznej" II wojny światowej, czego przykład stanowią dobrotliwi Obrońcy skarbów (2014, G. Clooney) czy postmodernistyczne Bękarty wojny (2009, Q. Tarantino). Zdecydowaną rzadkością są dzieła pokroju osadzonego w Afganistanie Ocalonego (2013, P. Berg), który bez żadnych rozterek i zahamowań portretuje służbę wojskową jako ekstremalny sport dla prawdziwych mężczyzn.
W ostatnich latach to właśnie sci-fi stało się najwygodniejszym kostiumem dla przygodowego kina wojennego, wielokrotnie już zdekonstruowanego i zdemaskowanego jako moralnie ambiwalentne. We współczesnym sci-fi wciąż można bez problemu znaleźć i kilkutonowy patos, i bohaterów o żelaznych kręgosłupach, i pochwałęśmierci w słusznej sprawie. Fantastyczny sztafaż pozwala zapomnieć o skompromitowanych wojnach i z powrotem zobaczyć w walce coś szlachetnego lub przynajmniej fajnego. Gdyby wygłoszony przez dowódcę z Pacific Rim (2013, G. del Toro) monolog o "odwoływaniu apokalipsy" dotyczył nie nadchodzącego starcia z potworami z innego wymiaru, tylko siepaczami Husajna, brzmiałby pewnie niesmacznie. Gdyby w Inwazji: Bitwie o Los Angeles (2011, J. Liebesman) dziarscy żołnierze zabijali talibów zamiast scyborgizowanych kosmitów, natężenie pro-amerykańskiej propagandy osiągnęłoby masę krytyczną. Jeśli w sci-fi pojawiają się nawet odwołania do współczesnych konfliktów, to stają się one podwalinami przypowiastek tak uniwersalnych, że pozbawionych prawdziwego tematycznego ciężaru, vide Avatar i W ciemność. Star Trek (2013, J.J. Abrams) w których dźwięczą zniekształcone echa ataku na WTC i inwazji na Irak.
Kabum!
"Lepiej mnie nie wkurwiać", ostrzega w Obcych - decydującym starciu żołnierz lecący z kompanami na niebezpieczną misję i na potwierdzenie swoich słów zaczyna przechwalać się posiadanym arsenałem. "Mamy rakiety, plazmowe karabinki, granatniki! Mamy soniczne-elektroniczne zgniatacze jaj! Mamy atomówki! Mamy noże, naostrzone kije!". Kiedy to mówi, napina muskuły, mocno gestykuluje i uśmiecha się z chorobliwą radością; brakuje tylko tego, żeby zaczął się lubieżnie oblizywać. Scena ta świetnie pokazuje, czym są destrukcja i jej narzędzia w kinie sci-fi: przedmiotem chłopięcej fascynacji i erotycznej fiksacji.
Fantastyczna broń często jest hiperbolą tej już istniejącej. Żelazne miecze zmieniają się w miecze świetlne, pistolety stają się blasterami, czołgi transformują w mające wysokość budynków machiny wojenne, które miażdżą wszystko, co znajdzie się na ich drodze. Większe są też szkody. Zwrot "broń masowego rażenia" zyskuje nowe znaczenie. W Gwiezdnych wojnach jedna z walczących stron dysponuje GwiazdąŚmierci, bojową stacją kosmiczną, która za pomocą super-lasera unicestwia całe planety, przez co budzi oczywiste skojarzenia z bombą atomową, której współtwórca, J. Robert Oppenheimer, wyznał, że podczas jej pierwszej detonacji przyszedł mu do głowy cytat z Bhagawadgity: "I stałem sięśmiercią, niszczycielem światów". Eksplodujące globy nie mogą jednak wywoływać takiej grozy, jak wykwitające nad horyzontem grzyby atomowe. Wraz z potęgą broni rośnie rozmiar pola walki, zagłada milionów lub miliardów istnień nie ma więc w sobie nic apokaliptycznego i ostatecznego - to przecież zaledwie ułamek populacji całej galaktyki.
Za tym wszystkim stoją nie tylko koszmary o zagładzie, ale i sny o potędze. O narzędziach, które dają określonemu podmiotowi - bohaterowi, organizacji, państwu - możliwość powstrzymania zagrożenia, zatriumfowania nad przeciwnikiem lub zapanowania nad światem. Najbardziej dosłowną i ikoniczną realizacją tej fantazji są mechy. Humanoidalne roboty bojowe, którymi sterują schowani w ich wnętrzu piloci, zostały spopularyzowane przez Japończyków, co nie powinno nikogo dziwić - to nacja zakochana w usprawniających życie wynalazkach. Mechy czynią ludzi wyższymi, silniejszymi i bardziej wytrzymałymi, dosłownie wydłużają ich ręce i zwiększają ciężar pięści. Obojętnie, czy mówimy o seriach anime, Mobile Suit Gundam (1979-1980, Y. Tomino) lub Neon Genesis Evangelion (1995-1996, H. Anno), czy amerykańskich filmach aktorskich, Robot Jox 1 (1989, S. Gordon) lub Pacific Rim, w scenach starć mechów bardzo mocno zaznacza się cechująca fantastykę mieszanka infantylizmu i barbarzyństwa. Gdyby kolorowe pancerze i mocarne tłoki zastąpić skórą i kośćmi, dostalibyśmy skazane na najwyższą kategorię wiekowągore.
Pogoń za efekciarstwem prowadzi wynalazców futurystycznego arsenału na manowce uproszczeń i bezsensu. Tematem-rzeką są w tej kwestii space opery i wypełniające je sceny walk w kosmosie. Chris Weuve, specjalista od marynarki wojennej i miłośnik sci-fi, w wywiadzie udzielonym magazynowi "Foreign Policy" zauważa, że gwiezdne statki są zazwyczaj wzorowane na okrętach lub samolotach. Weuve zwraca jednak uwagę na to, że przestrzeń kosmiczna ma inne właściwości niż woda czy powietrze, co sprawia, że takie maszyny często poruszają się niezgodnie z prawami fizyki. Do tego należy dodać jeszcze najpopularniejszą w fantastyce wpadkę, czyli uświetnianie galaktycznych potyczek hukiem wybuchów i laserowym "bzzzzit". Jak wiadomo chociażby z kultowego tagline'u Obcego (1979, R. Scott), w kosmosie nie słychaćżadnych dźwięków.
Uproszczeniu ulega także przebieg walki. W najbardziej skrajnych przypadkach twórcy nie inspirują się nawet prawdziwymi wojnami, tylko różnego rodzaju grami. W Battleship: Bitwie o Ziemię (2012, P. Berg), filmie zgodnie ze swoim tytułem opartym na grze w statki, kosmiczni najeźdźcy posługują się tarczą energetyczną, za pomocą której ograniczają pole walki do skrawka wody i lądu. Dzięki temu akcja staje się tak klarowna i intensywna, jakby toczyła się na kartce papieru. W Ostatnim gwiezdnym wojowniku (1984, N. Castle), dziele powstałym w dobie popularności automatów do gier i nawiązującym do ich fenomenu, wojna ze złowrogim imperium okazuje się niewiele bardziej skomplikowana niż masowa eksterminacja obcych w Space Invaders. Dwóch śmiałków wyrusza w swoim statku kosmicznym na spotkanie przeważających sił przeciwnika i odnosi zwycięstwo. Ot, licentia fantastica.
Dlaczego walczymy
W Clerks - Sprzedawcach (1994, K. Smith) jest scena, w której para głównych bohaterów rozmawia na temat różnić w bitwach wieńczących Nową nadzieję(1977, G. Lucas) i Powrót Jedi (1983, I. Kershner). W obu filmach dobry Sojusz Rebeliantów atakuje i niszczy należącą do złego Imperium GwiazdęŚmierci. "Pierwsza Gwiazda była obsadzona tylko armią Imperatora. więc kiedy ją zniszczono, nie było problemu", mówi jeden z dyskutantów. "Natomiast druga jeszcze nie była skończona. Praca przy budowie tej skali wymagała więcej siły roboczej. Założę sięże zatrudnili do tego niezależnych wykonawców. Ci niewinni ludzie zginęli podczas wojny, która ich nie dotyczyła", konkluduje. Chociaż te geekowskie dywagacje chwilę później ośmiesza pewien dekarz, to niesmak pozostaje. Szczególnie, że zarówno w Gwiezdnych wojnach, jak i wielu innych filmach sci-fi podział na siły dobra i zła jest zbyt wyraźny i radykalny, brakuje w nich odcieni szarości. Granica nieustannie płonie i nie można stać równocześnie po obu jej stronach.
Najbardziej widać to w filmach o inwazji z kosmosu, w których linię podziału wyznacza terytorium Ziemi i przynależność do danego gatunku. Po jednej stronie znajduje się cała ludzkość, natomiast po drugiej - najeźdźcy, potworni konkwistadorzy, którzy traktują błękitną planetę jako źródło surowców lub wygodne miejsce do osiedlenia się (w kolejnych filmach tego typu dźwięczą echa kolonializmu, częściej jednak jako popkulturowa klisza niż szczery wyrzut). Ziemianie nie walczą o pieniądze lub wpływy, o nic, co kojarzyłoby się z brudną stroną wojny, tylko o przetrwanie i prawo do zamieszkiwanego przez nich świata. Te wątki - pojawiające się od Wojny światów po Pacific Rim - zostają przejaskrawione i doprawione zabójczą dawką amerykańskiego patriotyzmu w będącym synonimem fantastycznej tandety Dniu Niepodległości. W tym niezgrabnym, pełnym wybuchów i patetycznych przemów filmie cała Ziemia jednoczy się pod gwieździstym sztandarem Stanów Zjednoczonych, których to naczelne wartości - prawo do życia i wolności - okazują się wartościami uniwersalnymi.
Jednym z najprostszych sposobów na zdyskredytowanie oponenta w czasie publicznej debaty jest porównanie go do Adolfa Hitlera. Podobnie wygląda to w filmach sci-fi, w których zła strona konfliktu jest często charakteryzowana poprzez konotacje z III Rzeszą. Powód tych zabiegów wydaje się prosty: ze względu na zbrodnie nazistów II wojna światowa okrzepła w zbiorowej świadomości jako starcie światła i ciemności. I tak oto zbuntowana sztuczna inteligencja z Terminatora: Ocalenia (2009, McG) poluje na ostatnich przedstawicieli Homo sapiens i zamyka ich w obozach koncentracyjnych. Natomiast maszyny, z którymi ludzkość toczy wojnę w Matriksie (1999, A. i L. Wachowscy), Matriksie Reaktywacji (2003) i w najbardziej skupionym na batalistyce Matriksie Rewolucjach (2003), utylizują ciała wrogów z inwencją przewyższającą przerabianie tłuszczu na mydło - używają ich jako źródła energii, zmieniają je w ćwierć-żywe baterie. Także Imperium z Gwiezdnych wojen wzorowane jest na hitlerowskich Niemczech. Totalitarny ustrój, upodobanie do żelaznej dyscypliny i posępnego patosu, liczne zbrodnie z ludobójstwem na czele. Jeśli ktoś miałby jeszcze wątpliwości odnośnie złego charakteru Imperium, to jego przywódcy służą sile nazywanej ciemną stroną Mocy.
Nawet te filmy sci-fi, których twórcy próbują odrzeć wojnę z manichejskiego pozłotka, zazwyczaj prezentują prostą, bajkową wizjęświata. Przemoc i militaryzm są w nich przeciwstawiane sielankowym wizjom pokojowej egzystencji. Dzieje się tak w Moim własnym wrogu (1985, W. Petersen), w którym przedstawiciele dwóch zwaśnionych ze sobą gatunków - człowiek i przypominający jaszczurkę obcy - podczas bitwy rozbijają w niebezpiecznym zakątku galaktyki i w imię przetrwania zaczynają ze sobą współpracować, co, rzecz jasna, prowadzi do pięknej przyjaźni. Dzieje się tak również w Avatarze, w którym pazerna ziemska korporacja, chcąc dobrać się do zasobów naturalnych pewnej rajskiej planety, próbuje sprowokować wojnę z podobnymi do hipisów, kochającymi przyrodę tubylcami.
Trzeźwiącą dawkę ambiwalencji można znaleźć za to w opartej na prozie Orsona Scotta Carda Grze Endera (2013, G. Hood). Ludzkość, zaatakowana wiele dekad temu przez insektoidalnych kosmitów i wciąż obawiająca się powtórki z inwazji, postanawia wreszcie sama uderzyć na wroga i raz na zawsze wyeliminować niebezpieczeństwo. Wojsko wykorzystuje do tego celu pewnego dorastającego chłopca: obdarzonego wybitnymi strategicznymi umiejętnościami, ale przy tym wyalienowanego. Ten jednak nie wie, że kieruje prawdziwą armią i unicestwia żywych przeciwników - cały czas myśli, że bierze udział w symulacjach, dzięki którym może raz po raz udowadniać swoją wartość. Paliwem dla konfliktu jest tutaj mieszanka lęku, słusznego gniewu, cynizmu i kompleksów.
Ciało i krew
Różne bywają w kinie sci-fi portrety żołnierzy. Najczęściej są oni bohaterami, idealistami lub łobuziakami, ale znaleźć można wśród nich także psychopatów. Zawsze jednak stanowią wcielenie cech kojarzonych z męskością: siły, determinacji, odwagi. Służące w armii kobiety bywają jeszcze bardziej nieugięte i ostre niż ich towarzysze broni - prawdopodobnie w imię nadgorliwej walki ze stereotypem słabej płci. Aby podkreślić atrybuty żołnierzy, daje się im za partnerów naukowców. Jeśli ci drudzy reprezentują ciekawość i namysł, to ci pierwsi stoją po stronie działania. Idą do przodu i robią to, co do nich należy. Rozwalają - jak Hulk.
Armia jest kuźnią. To tam ludzie uczą się dyscypliny i poświęcenia, a ich miękkie jak ciasto ciała zmieniane są w stal. W armii można okiełznać i odpowiednio ukierunkować swoje popędy - tak jak narwany dzieciak z Battleship: Bitwy o ziemię, który dzięki U.S. Navy staje się odpowiedzialnym mężczyzną. Można w niej też nieustannie się sprawdzać - podobnie do weterana z Inwazji: Bitwy o Los Angeles, który udowadnia, że mimo słabszej niż kiedyś kondycji wciąż jest prawdziwym twardzielem. Filmem, którego główny temat stanowi dokonująca się dzięki wojsku niesamowita przemiana tchórza w herosa, jest Na skraju jutra (2014, D. Liman). Bohater, były pracownik agencji reklamowej, który w obliczu inwazji obcych zatrudnił się jako wojenny propagandzista, pewnego pechowego dnia zostaje przymusowo wysłany na front. W wyniku zbiegu okoliczności wpada tam w czasową pętlę - raz po raz umiera na polu bitwy i odradza się na dzień przed atakiem, zupełnie jak postać w grze komputerowej. Coś, co wydaje się egzystencjalnym koszmarem, okazuje się być zbawieniem dla ludzkości. Repetycje pozwalają bohaterowi znacząco poprawić swoje umiejętności, poznać wszystkie sekrety wroga i ostatecznie go pokonać. Oczywiście, podobny pomysł służy za punkt wyjścia w Dniu świstaka (1993, H. Ramis), tam jednak stawką nie są siła&tryumf, tylko coś trochę mniej spektakularnego: przemiana z buca w miłego człowieka.
Przekraczanie samego siebie i wspinanie się na nowy poziom rozwoju - to budzi skojarzenia z Fryderykiem Nietzsche i jego koncepcją nadczłowieka. W wojennym sci-fi jest ona często przywoływana i, tak jak w innych sferach kultury, wypaczana lub infantylizowana. Nadczłowiek jest po prostu super-żołnierzem, żywym czołgiem i fontanną testosteronu. Za jego powstaniem stoi już nie trening, tylko medycyna, eksperymenty genetyczne lub cyborgizacja. Pozytywny wariant tej przemiany pokazuje oparty na komiksie Marvela Captain America: Pierwsze starcie (2011, J. Johnston). Umożliwia ją serum, które intensyfikuje cechy danego człowieka: dobry staje się lepszy, a zły - gorszy. Dlatego twórca tego specyfiku postanawia podać go osobie szlachetnej, takiej, która zna cenę siły - chuderlawemu patriocie, który bardzo chce służyć swojemu krajowi, ale jak dotąd nie mógł. Historia jego ponownych narodzin jako Kapitan Ameryka, blond skaut na sterydach, stanowi ekstremalną wersję mitu o pucybucie i milionerze. Mroczną wersję metamorfozy w nadczłowieka pokazuje natomiast Uniwersalny żołnierz (1992, R. Emmerich). Ceną, jaką się za nią płaci, jest dehumanizacja. Uniwersalnych żołnierzy tworzy się z poległych na wojnie ludzi: ożywianych za pomocą elektryczności niczym monstrum Frankensteina, chłodzonych pomiędzy kolejnymi akcjami jak mięso w rzeźni, ogłupianych i pozbawianych tożsamości. W ich umysłach migoczą tylko przedśmiertne wspomnienia, nakazujące im na nowo odtwarzać dawne konflikty. Podobnie zachowuje się uzależniony od adrenaliny saper w The Hurt Locker - nie jest w stanie funkcjonować w cywilu i cały czas wyrywa się ku nowym bombom i wyzwaniom, ku niebezpieczeństwie i śmierci.
Służba wojskowa bywa też krwawą farsą, co zostaje pokazane w Żołnierzach kosmosu (1997, P. Verhoeven), adaptacji powieści Roberta A. Heinleina i prawdopodobnie najlepszym wojennym filmie sci-fi, jaki kiedykolwiek nakręcono, przejaskrawiającym i dekonstruującym gatunek. Ta historia konfliktu rządzonej przez militarystów ludzkości z gigantycznymi robakami opowiedziana zostaje w ironicznym trybie. Bezlitosne szkolenie, które do złudzenia przypomina to z Full Metal Jacket (1987, S. Kubrick), jawi się jako chłopięca zabawa w wielkoformatowej piaskownicy. Starcia z siłami wroga, swoją brutalnością dorównujące klasykom eksploatacji, pełne są lekkości charakterystycznej dla Kina Nowej Przygody. Wplecione w fabułę propagandowe filmy, których absurd przekracza granice dobrego smaku i zdrowego rozsądku, nie budzą podejrzliwości żadnego z bohaterów, wręcz przeciwnie - podsycają ich żądzę krwi, zagrzewają do walki. Kontrast między zbiorowym entuzjazmu a koszmarem wojny i cynizmem dowództwa jest oślepiający. Przez cały czas trwania filmu obserwujemy zmanipulowane społeczeństwo. Prawda jest smutna i oddarta z patosu: żołnierze kosmosu nie są bohaterami czy mordercami, tylko marionetkami.
Piotr Mirski
Rocznik 1987. Absolwent filmoznawstwa UJ, obecnie doktorant w ISzA UJ, gdzie przygotowuje rozprawę o paranoi. Współpracuje lub współpracował m.in. z: Dwutygodnik.com, "EKRANami", "Filmem", "Kinem", Interią, Portalem Filmowym, festiwalem Nowe Horyzonty, "Tygodnikiem Powszechnym", "Polityką". Współautor książki "Wunderkamera. Kino Terry'ego Gilliama". Autor opowiadań publikowanych m.in. w "Czasie Kultury", "Ha!arcie""Wakacie" i "Nowej Fantastyce". Trzykrotnie wyróżniony w Konkursie im. Krzysztofa Mętraka (2010, 2011, 2013). Nominowany do Nagrody im. Janusza A. Zajdla (2014).