(tekst opublikowany na blogu na Portalu Filmowym)
Wybuchło więc to wspaniałe oblepione piaskiem, zmrożone i musujące, rozwalone na leżaku lato. Długie parne dni cicho przechodzą w ciepłe noce, podczas których obgryza się mokre wiśnie prosto z sitka, aż już naprawdę więcej nie można. Ale już naprawdę. Na kolanach plastry, pod którymi goją się i swędzą rany obszarpane wspinaczkami lub wykłute przez komary. Dookoła las, jezioro, plaża lub puste, czarne ulice i pochylone nad nimi latarnie wokół których kołują ćmy. Dobra. Dosyć tej rozczulonej wizji wakacji, których nie mam. Mogę je sobie tylko obejrzeć w filmie, więc to robię, co zrobić.
To, co w filmach o beztroskich wakacjach jest konieczne, to nuda i sprowokowane nią szaleństwa: małe lub największe na świecie. Inaczej mnie to nie bawi, chcę nudy! Ale chcę też przyspieszonego pulsu wolności, która wybiegła wreszcie z rytmu dnia/tygodnia pracy, zarzuciła obowiązki koszmarne, może więc ignorować godziny od-do i konieczność porannych pobudek. I żądam też radosnej dowolności, możliwości wyboru niczego, zamiast konkretnego celu. I chcę jeszcze przypadkowości decyzji, chęci niepoznawania, nieinteresowania się, ale też śmiałości do bzdur. To właśnie filmy zbudowane z chwilowych drobiazgów, sezonowych i skrajnych uczuć, szumu i horyzontu chłodnej wody potrafią zastąpić to wszystko, czego oczekuje się od podróży zaczętej z marszu, wywołanej impulsem, żeby coś jednak urwać z tego lata. Czyli podróży najlepszej, bo nie będącej kolejnym obowiązkiem, zaplanowaną wycieczką drepczącą swoje trasy wzdłuż wytyczonych szlaków, którymi nikt inny prócz wycieczek nie chodzi. Najlepsze lato jest niehotelowe i nieegzotyczne, nienowe, czasami czarno-białe, dobrze znane i bez atrakcji, rac i wiwatowania. Najlepsze wakacje wyplecione są z bezsensownego snucia się po wydmach, niegroźnych „Ruchomych piaskach”, albo z nagłych i onieśmielających, smutnych wyznań wypowiedzianych w „Ostatnim dniu lata”. Albo nawet z zaciekłości, z pożądania i z dumy – rozpiętych między trojgiem bohaterów debiutu Romana Polańskiego jak sieć lin na jachcie, zza którego burty wypada nóż. Najlepsze z wakacji ma też czworo chłopaków „Nad rzeką, której nie ma”: nieśmiało kochają się w dziewczynach lub tylko je całują, piją wino polskie owocowe i z gwinta, wylegują się gdzie popadnie i popatrują. Wysiadują. Oczekują czegoś, ale na nic nie liczą. I leżąc brzuchem do góry, mówią sobie rzeczy najważniejsze, lecz najważniejsze tylko chwilowo. I mówią sobie też rzeczy od zawsze banalne. Esencją lata, tego niewyspanego i skołatanego podróżą, ucieczką, żalem lub tęsknotą, nasączony jest też nastrój dusznego „Pociągu”i głębokiej wokalizy Wandy Warskiej snutej wbrew miarowemu tętentowi kół. Jak olśnienie, chłodne i dramatyczne, pojawiają się tu pierwsze mgnienia świtu i – wreszcie – dnia: wrzeszczącego mewami i huczącego morzem. Ale teraz jest lato, do jesieni daleko mówi Tunia, jedna z „Panien z Wilka”, i obraca w palcach poziomkę znalezioną podczas pikniku na łączce. I naprawdę tak myśli, ta dwudziestoletnia Tunia. Dwa, trzy letnie miesiące to dla niej ogrom przestrzeni, która wypełni się sama: piknikami, przyjęciami i wielką, krótką miłością. A cała ta piknikowa scena wygląda właśnie tak, jak wyglądają wspomnienia z wakacji, które odsunięte w pamięci zdążyły stracić ostrość. Scena pikniku jest więc miejscami prześwietlona, jakby mgła i słońce opadły na kadry, w których kontury są miękkie, a kolory nabierają ciepła i gaśnie w nich surowość żywej barwy.
W wakacje zawsze jest w kinach tyle komedii, na które można pójść i się ubawić, lub też się nie ubawić. Jest tam tyle kolorów do obejrzenia, że całe to czarno-białe lub wyblakłe lato w filmach polskich sprzed kilkudziesięciu lat wydaje się małe i skurczone jak stara fotografia, której wytarte rogi zwijają się do środka. A mnie brakuje właśnie takich wakacji, beztrosko bezcelowych, tak – również w filmach. Tej celebracji letniej nudy, z której wykluwają się melancholie głupie i niegłupie, sprawy ważne, nagłe miłości, wściekłości, zazdrość; w której dryfuje święty spokój i trochę smutku. Zamiast tej całej cholernej aktywności sportowej, surfingu i joggingu, zwiedzania zabytków i robienia sobie pod nimi zdjęć, zamiast wyśmienitych dań lokalnej kuchni, plaż kokosowych i lagun, chciałabym po prostu spędzić lato, do jego ostatniego dnia, w filmie Konwickiego, Barańskiego albo nawet w Wilku. Otóż to.
Marta Syrwid (1986) – ukończyła filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz scenariopisarstwo w Krakowskiej Szkole Scenariuszowej; od 2009 roku prowadzi rubrykę o złej literaturze w „Lampie”, w roku 2012 pisała blog filmowy na Portalu Filmowym; w ramach stypendium „Młoda Polska” Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, w roku 2013 zajmuje się przede wszystkim pisaniem książki o latach 60. w kinie polskim; autorka powieści „Zaplecze” i „Bogactwo”; niezmiennie zachwycona Człowiekiem z kamerą filmową Dżigi Wiertowa.