Realizując "Wroga numer jeden" niecałe dwa lata po wydarzeniach, których miał się stać filmową reprezentacją, Katheryn Bigelow postawiła przed sobą karkołomne zadanie. W jaki sposób rozliczyć się ze świeżą jeszcze traumą społeczną przy zachowaniu wartkiego rytmu filmowej opowieści? Czy zmierzch czasów wojny z terrorryzmem jest wystarczająco wyraźny, by wyglądać już lotu sowy Minerwy? Czy Bigelow, ryzykujący uproszczenia, skłoni się raczej do zekranizowania jednego z bieżących, publicystycznych jej podsumowań?
Reakcja krytyków zdaje się sugerować, że nagrodzona Oscarem reżyserka nie spełniła pokładanych w niej nadziei. Czy jednak pod dominującym zarzutem - oburzeniem na sprawiający pozory realizmu, ale rozmijający się z prawdą historyczną, sposób ujęcia tortur i ich roli w dotarciu do kryjówki Bin Ladena - nie kryje się głębszy niepokój? Być może film Bigelow odpowiada na fundamentalne pytania o strukturę działania w ramach ponowoczesnej wojny.
Zdradliwy wdzięk realizmu
Już po kilku minutach wbijającej w fotel projekcji można odnieść wrażenie, że jedną z pułapek, w które wpadła Bigelow, zastawiło na nią jej własne rzemiosło. Dzięki mistrzowskiemu zastosowaniu suspensu udało się jej zbudować opowieść trzymającą w napięciu pomimo imponującej długości i doskonałej znajomości jej finału; jej wersja polowania na Bin Ladena niemal prosi się o oglądanie z pop cornem. Co więcej jednak: Bigelow zadbała o paradokumentalną wiarygodność szczegółów opowiadanej historii; chwilami widz może czuć się jak wrzucony w pieczołowicie skonstruowane realia porywającej tempem gry na playstation. Tym samym można odnieść wrażenie, że reżyserka pragnęła uraczyć go osobliwą mieszanką: urzekającą wartkim tempem narracją oraz propozycją interpretacji wydarzeń, z których rozliczeniem być może daremnie próbował sobie sam poradzić. To właśnie zatarcie granic między licentia poetica służącą stworzeniu filmowego spektaklu, a wyprodukowaniem wyczekiwanego historycznego fresku sprowokowało zagubienie i kontrowersje wśród odbiorców filmu. Widzowie z Pakistanu z zaskoczeniem odkryli, że na co dzień porozumiewają się głównie po arabsku. Amerykańscy krytycy z kolei dopatrzyli się długiego szeregu nieścisłości - poczynając od płci domniemanego pierwowzoru postaci agentki Mai (podobno jest nim mężczyzna), przez rodzaj choroby, na którą CIA miało szczepić w Abbotabadzie (nie było to polio, a żółtaczka typu B), po główny zarzut - sposób sportretowania tortur, które w rzeczywistości nie przyniosły żadnych informacji przydatnych w dotarciu do kuriera Bin Ladena.
Wbrew złośliwości recenzentów, film Bigelow zręcznie i od początku wymyka się jednak pretensjom do stworzenia wyczerpującej narracji na temat następstw wydarzeń 9/11. Stąd chociażby zamiast otwarcia filmu efektownym mini-felietonem historycznym na miarę "Argo"Ben Afflecka – zostajemy postawieni wobec sugestywnej, choć pełnej niedomówień, sekwencji telefonicznych głosów osób zamkniętych w wieżach WTC. Stąd też zapewne zaprezentowanie scen tortur bez krytycznego komentarza - służą tu one nie tyle za wierne świadectwo historycznych wydarzeń, co raczej za uzasadniony etap rozwoju filmowej bohaterki. Oba reżyserskie wybory spotkały się z surową krytyką – pomimo tego, że współscenarzysta filmu, Mark Boal, wielokrotnie podkreślał, że "stworzyli fabułę, nie dokument". Być może wraz z Bigelow byli świadomi, że bezwzględna wierność historycznym szczegółów wikłałaby widzów w swoisty moralny szantaż - ich film uzurpowałby sobie rolę jedynego właściwego, bezdyskusyjnego świadectwa na temat opisywanych czasów. Reżyserce trudno zarzucić jednak podobną pychę; to, co zdaje się sugerować, to jedynie autorska propozycja interpretacji wydarzeń ostatnich lat.
Skupienie krytyków na kontrowersyjnym ujęciu realizmu przesłania jednak inną, fundamentalną refleksję płynącą z filmu Bigelow. Reżyserując hipnotyzujący napięciem obraz obsesyjnego angażowania w pogoń za Bin Ladenem stworzyła ona - być może: mimowolnie - trafną diagnozę naszych czasów. Okazuje się, że nawet wojnę z terroryzmem można uznać za podporządkowaną paradygmatowi performansu.
Antyterroryzm jako performans
Przyjrzyjmy się zestawieniu "Wroga numer jeden" z "Essential killing" Jerzego Skolimowskiego, sugestywnie oddającym rozpaczliwe przedzieranie się zbiegłego więźnia CIA - być może jednego z przesłuchiwanych przez Maję - przez zimowe pustkowia północnej Polski. Oba filmy oddają niejako dwie strony tego samego procesu: ofiara i ścigający poddani są temu samemu straceńczemu rytmowi; skupieni na najbliższym celu, nie zadają sobie pytań o długofalową racjonalność procesu, w którym biorą udział. Celem jest samo przetrwanie: straceńcza determinacja bohaterki Bigelow nie wydaje się bardzo różnić od walki o przetrwanie bezimiennego bohatera Skolimowskiego - choć jej motywacja do trwania w pogoni ulega wraz z upływem czasu znaczącej zmianie. Co ciekawe, na żadnym etapie nie daje się ona sprowadzić do jednoznacznie patriotycznego impulsu; to raczej mieszanka różnie pojmowanych dróg do indywidualnej samorealizacji.
W pierwszych sekwencjach Maya nie różni się zanadto od dobrze znanych postaci z innych opowieści wpisujących się w metanarrację o amerykańskiej drodze do sukcesu. Młodzi, genialni, wysoce zmotywowani bohaterowie - absolwenci/absolwentki mniej lub bardziej prestiżowej uczelni - z trudem torują sobie drogę w pierwszej napotkanej po studiach instytucji; stawiają opór despotycznym szefom i ciężarowi biurokratycznej machiny. Ich motywacja rozsadza jednak zastane formuły działania, prowadząc ich samych - oraz instytucję - do przerastającego oczekiwania sukcesu. To opowieść, którą widzieliśmy wiele razy w wydaniu komediowym - od "Pracującej dziewczyny" Mike'a Nicholsa po "Diabeł ubiera się u Prady" Davida Frankla. W wydaniu Bigelow, współudział Mai w torturach również okazuje się jedynie stopniem w budowaniu przez nią kariery - awansowania w topornie działającej instytucji, do której trafiła świeżo po studiach.
Zwrot w motywacji Mayi następuje w momencie śmierci jej - poznanych w ramach CIA - przyjaciół. Pragnienie osobistej zemsty sprawia, że coraz śmielej przeciwstawia się swoim przełożonym; grupę antyterrorystów wysyła niczym Salome na misję przyniesienia jej ciała Bin Ladena. Kosztem życia prywatnego w pełni oddaje się swemu zadaniu, choć jej jedyną nagrodą jest wyczerpanie i skazanie na wieczną anonimowość. Przemianę Mai można postrzegać jako symptom rozpowszechnienia w ostatnich latach postaci wyemancypowanych wojowniczek - od Czarnej Mamby Tarantino po "Dziewczynę z tatuażem" Finchera [http://www.newyorker.com/arts/critics/cinema/2012/12/24/121224crci_cinema_denby]. Przemianę tę można też uznać za transformację symboliczną, na miarę Ateny czy Bimali, bohaterki "Domu i świata" Rabindranatha Tagore, która w swoim osobistym gniewie zaczyna uosabiać rewolucyjne pragnienia całej bengalskiej społeczności. Choć każde z tych skojarzeń jest dopuszczalne, żadne nie jest wystarczające: przekonujące jest samo trwanie Mai w tym samym rytmie pracy - upartym, obsesyjnym dążeniu do realizacji swoich celów.
Choć takie podejście - pozbawione wyrażonej wprost refleksji o strukturalnych determinantach i społecznych kosztach wojny - wydaje się krótkowzroczne, jest ono świadectwem paradygmatu, który w ujęciu performatyków leży u podstaw wielu zjawisk społecznych późnej nowoczesności. Kondycja performatywna według chociażby Jona McKenzie, autora “Performuj, albo...” zaznaczyła swoją obecność tuż po drugiej wojnie światowej, wraz z narodzinami amerykańskiego kompleksu militarno-przemysłowego. Od tego czasu wymóg ciągłego podwyższaniu operacyjnej sprawności - bez pytania o długofalowe skutki - stał się obecny w wielu dziedzinach działania społecznego: od sposobu zarządzania instytucjami po sferę sprawności seksualnej (czemu świetny wyraz dał chociażby "Wstyd" Steve'a McKenzie). To krótkoterminowo sprawne działanie często w dalszym planie czasowym prowadziło do katastrof - jak chociażby w przypadku analizowanej przez Jona McKenzie katastrofy promu Challenger z 1986 roku. Nastąpiła ona pomimo - a może właśnie: z powodu - tego, że konstrukcja promu przebiegała według wszelkich rygorów efektywnego, na bieżąco kontrolowanego procesu, gubiąc po drodze odwagę do postawienia fundamentalnych pytań o sprawność całego mechanizmu.
Bigelow nie jako pierwsza sugeruje, że paradygmat rozumianej krótkoterminowo, operacyjnej skuteczności wkroczył w obszar nowoczesnej wojny. "Chirurgiczna precyzja, którą się zachwala / W bombach najnowszej generacji: / Taka rzecz, omijając wystawy Chagalla, / Piaskownice, katedry i misie koala, / Spada znad chmur dokładnie w komin restauracji, / […] Detonuje na czwartym od lewej orderze / Na piersi dyktatora, który przy hors-d'oeuvrze / Rechotał właśnie: "...Nafta?!...Im?!...nie, ani kropli!"
Być może kontrowersje, które zwłaszcza wśród amerykańskich krytyków wzbudziła konstrukcja filmu, są zatem jedynie pochodną gorzkiej refleksji na temat rzeczywistej dynamiki wojny, w której tortury potraktowane zostały jako narzędzie służące efektywnej realizacji wyznaczonych zadań. Tak jak sugeruje Barańczak, pomimo nowoczesnych narzędzi, obecne wojny (czy interwencje) w nie mniejszym stopniu niż dawne odsuwają na dalszy plan pytania o sprawiedliwość swych celów. Sama Bigelow również nie daje na nie odpowiedzi – być może konieczność zmierzenia się z nimi jest największym wyzwaniem, jakie pozostawiła swoim widzom.
Cytat za: Stanisław Barańczak, Chirurgiczna precyzja. Elegie i piosenki z lat 1995-1997, Wydawnictwo a5, Kraków 1998
Grzegorz Brzozowski – absolwent kursu dokumentalnego w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy, studiował też socjologię, psychologię i reportaż na Uniwersytecie Warszawskim i Uniwersytecie w Utrechcie. Obecnie jako doktorant w Instytucie Socjologii UW pracuje nad rozprawą z zakresu antropologii widowisk i socjologii religii – bada polskie i europejskie festiwale. Od lutego 2013 przebywa na Uniwersytecie Yale w ramach stypendium Fundacji Kościuszkowskiej. Autor kilku etiud dokumentalnych (m.in. „Dzisiaj w Warszawie, jutro gdzieś w świecie”), właśnie kończy pracę nad filmem o warszawskim couchsurfingu. Redaktor i szef działu recenzji “Patrząc” na portalu “Kultura Liberalna”