Cztery córki, które od najbliższego piątku, 15 marca, zagoszczą w polskich kinach, zdążyły wywołać konfuzję: to dokument czy fabuła? My odpowiadamy: film Ben Hani bierze z obu form wszystko, co najlepsze. By to udowodnić, rozmawiamy z Zofią Kowalewską – reżyserką wybitnych polskich dokumentów, Więzi i Tylko wiatr – i rozkładamy na części pierwsze proces realizacji Czterech córek omawiając możliwości, jaki daje mariaż dwóch pozornie sprzecznych modeli kina.
Zofia Kowalewska: Dla mnie, z perspektywy twórczyni, nadal to jest aktualne. W dokumencie pracujesz na żywej materii; cokolwiek nie zrobisz – pracujesz na żywej tkance, czyjejś prawdziwej historii, prawdziwej emocjonalności. Jeżeli to film natury intymnej, tak jak Cztery córki albo moje filmy, to tym bardziej czuje się odpowiedzialność – jak w Małym Księciu: jesteś odpowiedzialny za to, co oswajasz. Jeżeli ktoś ci ufa i opowiada swoją historię, żebyś ją przekazał w formie, która jest najodpowiedniejsza, w twoim autorskim filmie, w ramach twojej wizji, to masz podwójną odpowiedzialność. Jako artysta – by zrobić film, który będzie ważny dla ludzi, i jako twórca – by chronić bohatera. Ponieważ jest to relacja partnerska, ale przecież nierówna – jedna osoba decyduje w jaki sposób opowiadamy i wybiera formę narracji. Zasada, którą ja się kierowałam, podczas realizacji Więzi i Tylko wiatr – które są dokumentami intymnymi, o rodzinie, delikatnych sprawach – to „minimum informacji, maksimum emocji”. Nad każdą rzeczą, która jest delikatna, musiałam się zastanowić: „czy to jest konieczne? czy ta historia się bez niej opowie?”.
Wydaje mi się, że reżyserka Czterech córek robi to samo. Mamy centralną bohaterkę, matkę – Olfę, która jest postacią wieloznaczną. Niewątpliwie kocha swoje córki; zrobi wszystko, by je chronić (jak kiedyś chroniła swoją matkę), ale jednocześnie krzywdzi je bardziej niż ktokolwiek inny. Pojawiają się wątki przemocy, molestowania, pedofilii. W tym momencie ja widzę, jak Ben Hania montuje – tak, by nie dawać informacji wprost: „matka wiedziała, ale nic nie powiedziała”, bo taka bohaterka byłaby nie do obronienia. Pamiętam, jak montowałam Więzi i robiłam to samo – bo bohaterka mojej babci też mogłaby być nie do obronienia. Była tam pewna dwuznaczność w postaci i bardzo łatwo byłoby przechylić to na jedną ze stron i ocenić bohaterkę. Reżyserka Czterech córek bardzo świadomie podeszła do materiału, wstrzymała się z informacjami, które mogły być krzywdzące dla bohaterów i niekoniecznie potrzebne do tego, o czym chce opowiedzieć.
Reżyserka decyduje, co jest istotne w tym fragmencie rzeczywistości – bo intencja jest najważniejsza. Dlaczego proszę, by ktoś mi pokazał kawałek ze swojego życia? Idealna odpowiedź to: „bo to jest wartościowe dla widza, ale też dla bohatera”. Gdy byłam na DocLab-ie z Tylko wiatr, Lidia Duda powiedziała, że film może być okazją do przepracowania czegoś; bez filmu nie zajdą w bohaterze pewne procesy wewnętrzne. Wydaje mi się, że w przypadku Czterech córek było tak samo: Ben Hania znalazła koncept na opowiedzenie i przepracowanie pewnej traumy, ale z drugiej strony jest to też skuteczne filmowo. Opowiada historię drastyczną, ale która już się wydarzyła. W tym wypadku można zrobić albo rekonstrukcję, albo gadające głowy – w Czterech córkach pojawia się każda z tych form, ale jest to zarazem niezwykle skuteczne.
Przede wszystkim zostaje obnażony proces robienia filmu fabularnego na motywach historii dokumentalnej. Ale dla mnie najciekawsza była interakcja między Olfą a aktorką, która ją odgrywa; między aktorkami grającymi starsze siostry, które zniknęły a prawdziwymi, młodszymi siostrami. Proces, który tu się wydarzył, jest bardzo wielowymiarowy – i o tym dla mnie są Cztery córki. Ta forma dała szansę, by w ciekawy filmowo sposób dobić się głębiej do uczuć tych kobiet i by tym uczuciom rzucić wyzwanie. Zapytać: „dlaczego tak robiłaś?”. Zadać inne trudne pytania. To są najciekawsze momenty: gdy aktorka ma trudne emocje wobec tego, co robiła bohaterka, którą gra.
Jeżeli doświadczamy trudnych rzeczy, to zrobimy wszystko, żeby się wybielić, bo nasza pamięć jest tak skonstruowana i będziemy winić okoliczności zewnętrzne. Przy tej naładowanej społecznie i politycznie sytuacji, Olfa musiała wytworzyć jakąś narrację wokół tego, co się wydarzyło – każdy z nas tak robi i wszyscy jesteśmy fabularnymi twórcami własnej pamięci. Olfa nadała więc jakiś sens temu doświadczeniu, a Ben Hania ciągle go podważała. Forma filmowa rozbiła ten proces, i to jest niezwykle ciekawe. Na tym poleca fenomen Czterech córek.
Jeśli chodzi o formy dokumentowania, to każda z nich ma inną funkcję i inne efekty. Social media są zorientowanę na autokreację. Czasem myślę, że są przedłużeniem tzw. rany narcystycznej, „jak chciałbym, że mnie widziano; jaki powinienem być, żeby mnie zaakceptowano”. Chcę mieć takiego Instagrama, chcę wypaść w dany sposób. To technologiczne przedłużenie procesów, które odbywają się w każdym z nas. Reality TV to dla mnie bardzo jasna sytuacja: to jest rozrywka. Uczestnicy decydują się na udział w programie o określonym założeniu, z różnych powodów: z chęci zaistnienia, przepracowania na wizji jakiejś historii, zdobycia nagrody. Być może niektórzy z nich byliby może dobrymi bohaterami filmu dokumentalnego, ale w tym przypadku cel jest inny.
Nikt się nie budzi i nie mówi: chcę być bohaterem albo bohaterką dokumentu; znajdę sobie reżysera, który mnie będzie „obrabiał”. Myślę, że to jest zawsze wynik jakiejś relacji. Często mamy osobę reżyserską, która jest czymś zainteresowana i osobę, która ma historię i temat. W szkole filmowej jeszcze nie wiedziałam, że tu trzeba się nauczyć jasnej komunikacji; traktować bohatera po partnersku. W szkole myślałam raczej: „łap! Łap coś ciekawego”, trochę ukradnij coś od tej osoby. To zawsze było dla mnie stresujące i nie czułam się z tym okej – no ale wszyscy się wtedy dopiero uczyliśmy. Z czasem ten proces zaczynał przybierać formę warsztatu i coraz mniej było tej partyzantki, kradzieży. Bo jak jesteś młody i niedojrzały, to jeszcze nie wiesz, co możesz zaoferować. Nie potrafisz zobaczyć konceptu całego filmu, pójść do bohatera i powiedzieć: „słuchaj, mogę ci dać to i to, zróbmy to i to”. To potrafią dojrzali reżyserzy i ich filmy są najbardziej w porządku etycznie. W tej relacji z bohaterem – partnerskiej, choć nierównej, ale pełnej szacunku – proponujesz zatem pewien proces, który ta osoba zna i decyduje się, by być jego częścią, w ramach konkretnych granic. Może się coś pojawić po drodze i jak będzie trudno – przegadamy wszystko na bieżąco. Wydaje mi się, że to, co finalnie daje bohaterowi film dokumentalny, to uwaga. Dostajesz uważne spojrzenie, skupione na tobie w postaci kamery i osoby, która przy niej stoi. I pracujecie na żywej materii, w sposób ostrożny, z mądrą osobą reżyserską oraz otwartym i szczerym bohaterem, który ufa, w bardzo satysfakcjonującym dla obu stron (a także dla widza) proces. Ale oczywiście: to jest trudne, bo pewne rzeczy są intymne. Koniec końców: dzięki filmowi i relacji z twórcą bohaterowie mogą przejść przez jakiś trudny proces – tak było przy Więziach i Tylko wiatr i wydaje mi się, że również przy Czterech córkach – który w innych okolicznościach nigdy by się nie wydarzył. Rodzaj dialogu, rozmowy, rozpoczęcia procesu przepracowania traumy, zmierzenie się z tematem, z którym nie chcesz się zmierzyć. Czasami po prostu jest potrzebna osoba, która weźmie cię za rękę i ci w tym pomoże.
Przy Tylko wiatr wyjechałam z moim dziadkiem do Kazachstanu śladem jego młodości. Odbyłam podróż, film pojechał na festiwale, wszedł na VOD, temat zamknięty. Minęło 5 lat, mój dziadek ma 96 lat i nie jest już tą osobą, którą był 5 lat temu. Jest w dobrym zdrowiu fizycznym, ale psychicznie: gaśnie. Momenty, w których jest najbardziej sobą, to te, w których mówi o tej podróży – pokazuje zdjęcia, opowiada; to jedyny temat, podczas którego on jest i wraca do siebie. To prezent, który nie wydarzyłby się, gdybym nie robiła filmów.
W kinie dokumentalnym istnieje pewien rodzaj obnażenia – istnieje ono oczywiście również w kinie fabularnym, ale tam można się łatwiej schować, maskować, udawać. W Czterech córkach to się splata i widać ten proces naśladownictwa – świetna jest rozmowa z początku filmu, w której Olfa mówi aktorce Hend Sabri, która się w nią wciela, że musi naprawdę poczuć i zrozumieć jej emocje, na co aktorka odpowiada: „nie, muszę się zdystansować, nie mogę wejść za głęboko”. To idealne pokazanie wyjściowych różnic między formą dokumentalną a fabularną.
Na pewno stworzyła przestrzeń dla córek, by bez oceny i bez strachu o własne bezpieczeństwo powiedzieć o swoich uczuciach w obecności matki. Wydaje mi się, że Olfa to alfa-matka i trzeba było nadać jej dzieciom podmiotowość, oddać im głos, obnażyć pewne mechanizmy, przenoszone z pokolenia na pokolenie, które rządzą tą rodziną. O tym też są Cztery córki i o tym jest ostatnie zdanie filmu. Przepracowanie tego tematu byłoby niemożliwe bez obecności osoby z zewnątrz, która nie jest uwikłana w ten system i nie ma doświadczenia bycia córką Olfy. Ben Hania jest osobą przytomną, uważną i autorką całego konceptu, wobec czego wie też, gdzie leżą jego granice. Widać, że zapewniła na tyle bezpieczną przestrzeń, że aktorzy mogli poprosić o cięcie, bo coś było dla nich za trudne – wtedy właśnie w nich uruchomił się pewien proces. Ben Hania w to co prawda nie wchodzi, bo Cztery córki karmią się tajemnicą. I to jest najciekawsze w filmie: to dokument poświęcony procesowi, który wykoncypowała reżyserka. To bardzo proste, a dotyka intrygujących miejsc.
To są bardzo ciekawe kwestie: jak naśladownictwo – gdy wejdziesz w nie głęboko – pozwala dotknąć dokumentalnej prawdy w sposób nieoczywisty. To działa zresztą w Czterech córkach w dwie strony, a strażniczką tego konceptu jest reżyserka, bez której to by się nie wydarzyło. Ben Hania znalazła świetny sposób na przełamanie zastanych narracji w głowie Olfy – na rzucenie jej wyzwania, zakwestionowanie zachowań, stworzenie bezpiecznej przestrzeni córkom na wyrażenie się, bez obwiniania się i oceniania, jednocześnie pokazując, jaki to ma wpływ na emocje ludzi, którzy starają się nie angażować w sytuację. Porusza mnie to, bo moi rodzice są aktorami i ja widziałam, jak wcielają się w różne postaci – i czasami lepiej ich poznawałam przez sztukę.
Wiemy tylko o części tego procesu, więc możemy tylko domniemywać, co się naprawdę wydarzyło. Cztery córki ostatecznie są bardzo konsekwentnie, dramaturgicznie prowadzonym filmem. Wydaje mi się, na bazie tych fragmentów, że chodzi o to, co deklaratywnie mówi grająca Olfę Hend Sabri w jednej z pierwszych scen: „nie będę wchodzić w to zbyt emocjonalnie”. Aktorzy są uczeni, jak coś odegrać, naśladować. Świetnie pokazują to sceny, gdy aktorka uczy się mówić „jak Olfa” – one w sposób dokumentalny obnażają warsztat aktorski. Aktorki wchodzą zatem w projekt na jasnych zasadach. Z czasem obserwujemy, jak relacje z bohaterkami opowieści, fakt, że one są cały czas obok i można z nimi szczerze rozmawiać, wpływa na wszystkich, również na aktorów. To jest kolejna genialna rzecz w procesie dokumentalnym – mamy dla siebie czas, mamy na siebie uważność, jesteśmy w pracy, będziemy rozmawiać szczerze, bo takie są zasady. Relacje budują się szybciej i są dużo głębsze. I nagle widzę, że Sabri jest po prostu wściekła na Oflę, że tak potraktowała swoje córki. Nagle widzę faceta, który przerywa ujęcie. I tylko domyślam się, co się w nim wewnętrznie wydarzyło, w momencie, gdy miał kontakt z prawdziwą osobą, która w jego obecności, patrząc mu w oczy i płacząc, przerabia własną traumę. Ludzka emocjonalność jest niezwykle zawiła i w tej formie filmu, w tych nieoczywistościach.
Bo jeżeli ta osoba ci ufa, to się nie kontroluje. Na boga! Olfa się pokazuje bez chusty na głowie – wydaje mi się to rzeczą bardzo intymną. Ostatecznie to jest decyzja reżyserska – w idealnej sytuacji nigdy nie pochopna i lekkomyślna – czy uchwycona, osobista scena jest konieczna. Kino dokumentalne poszukuje tych form opowiadania o prawdziwych emocjach w sposób etycznie w porządku – zrobił to choćby Paweł Łoziński w Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham, nie pokazując prawdziwego procesu terapeutycznego [nie wolno go rejestrować – przyp. PM]. W Czterech córkach dzieje się to samo – pokazanie prawdy emocjonalnej w sztucznych okolicznościach.
Grzesiek Zariczny, który jest producentem wykonawczym Więzi, moim mentorem i osobą, dzięki której zaczęłam robić filmy powiedział mi, że filmy trzeba robić tak, by wszyscy je zrozumieli – niezależnie od kodu kulturowego. Wydaje mi się, że Cztery córki dotykają uniwersalnych tematów, przede wszystkim relacji z matką, która jest chyba najbardziej uniwersalnym tematem jaki w ogóle istnieje, bo każdy matkę posiada – albo jej nie posiada, ale zawsze ma z nią relację. Jej wyjątkowość polega na tym, że to najbliższa relacja, jaką w życiu mamy, a w związku z tym najbardziej bolesna. Dlatego film Ben Hani jest tak cholernie ujmujący i można się z nim utożsamić. Szerzej: dotyka tematu przemocy, nadużyć, przekroczeń, fanatyzmu religijnego – tu pokazanego jako reakcja na traumę.
Co jest paradoksalne – i dlatego film dobrze działa. Uważam, że sytuacja kobiet w naszym kraju jest nieporównywalnie lepsza od tego, co widzimy w Czterech córkach, natomiast w każdym kraju można by nakręcić podobny film – tyle że na różnych poziomach eksplorowania traumy. Bo kwestia ciała kobiecego i tego, do kogo ono należy, jest fundamentem także chrześcijaństwa. Przekonanie, że kobiece ciało jest źródłem grzechu można odnaleźć w każdej kulturze, która się rozwinęła na kanwie tej religii. Gdy szłam tu do Ciebie, przez centrum Warszawy, koło Rotundy, myślałam o tej dziewczynie i o tym, co ją spotkało na Żurawiej. I wiemy z kamer monitoringu, że nikt nie zareagował. To mogłoby być punktem wyjścia podobnej opowieści. Raz na jakiś czas wydarza się taka tragedia, która wstrząsa przestrzenią publiczną i otwiera tematy, które myśleliśmy, że dawno mamy za nami. A to „tylko” przestrzeń społeczna, a jest jeszcze przestrzeń rodziny i nadużyć w relacjach między jej członkami.
…i o powody. O tę klątwę, o której mówią bohaterki, przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Aż przechodzi ktoś, kto ją przerywa i mówi: „ta rodzina mnie nie złamie”. W tym się można odnaleźć.
Rozmawiała Patrycja Mucha