wyróżnienie w XXV Konkursie o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
Jej nazwisko zapewne nic wam nie powie. Twarz prędzej, ale nawet jej profil na Filmwebie pozbawiony jest portretu. Sam oglądałem ją wielokrotnie, lecz tylko w dwóch filmach. Długo zresztą była dla mnie dwiema aktorkami. Nastolatką o ostrych, chłopięcych rysach i nieufnych oczach, które widziały za dużo jak na swój wiek, w jednym. Starszą o dwadzieścia lat matką, w której donośnym, młodzieńczym głosie pobrzmiewają echa ulicznych pyskówek, w drugim. Nie zauważałem podobieństwa, które teraz wydaje się uderzające – ten głos, dwie pionowe blizny na twarzy, popisy stepowania. Dopiero informacja o jej przedwczesnej śmierci sprawiła, że w obu postaciach rozpoznałem tę samą aktorską tożsamość.
Linda Manz pomogła mi zrozumieć, co w kinie cenię najbardziej. W moich ulubionych filmach, Niebiańskich dniach i Gummo, wcieliła się w bohaterki nominalnie drugoplanowe, teraz jednak wydają mi się to role o pierwszorzędnym znaczeniu. Zwłaszcza jej wkładu w film Terrence’a Malicka nie sposób sprowadzić do drugiego planu. Owszem, w historii miłosnego trójkąta bohaterka Manz jest tą czwartą, ale to do niej należy narracja voice-over. Przewijające się przez cały film monologi Lindy zostały zaimprowizowane przez 16-letnią aktorkę, co ze wszystkich innowacji Malicka było być może najodważniejszą decyzją.
Na pierwszy rzut oka główną zasadę, jaka musiała przyświecać pracy nad Niebiańskimi dniami od momentu ukończenia jego scenariusza, stanowi redukcja. Wystarczy krótkie spojrzenie na draft z czerwca 1976 roku, by zorientować się, że film w ostatecznym kształcie zawiera znacznie mniej dialogów, a nawet postaci. Ekspozycja trwa nieco ponad pięć minut (licząc z napisami początkowymi), wiele teoretycznie znaczących scen urywa się po kilku sekundach. Podobno na którymś etapie Malick chciał, by film przypominał kino nieme i chwilami rzeczywiście tak jest.
Voice-over Lindy to już jednak zupełne zaprzeczenie redukcyjnej metody. Być może w pewnym momencie ciągnącego się miesiącami montażu reżyser wraz z montażystą, Billym Weberem, zorientowali się, że usunięto zbyt wiele, a film staje się niezrozumiałym ciągiem efektownych widokówek. Sięgnięto więc po rozwiązanie sprawdzone już w poprzednim filmie Malicka, Badlands. O ile jednak narracja bohaterki granej przez Sissy Spacek stanowi dobrze napisaną, trzymającą się linii fabularnej stylizację, voice-over Manz jest swobodnie meandrującym strumieniem, w którym istotne fakty mieszają się z nieoczekiwanymi dygresjami i osobistym komentarzem niczym ze współczesnych dodatków do DVD, gdyby akurat przygotowywały je małoletnie gaduły. Pełno w nim pozornie redundantnych anegdot, jak choćby ta o facecie imieniem Black Jack, który miał tylko jedną nogę i zmarł, by nawiedzać Lindę jako duch.
Niezwykła oszczędność dialogów sprawia, że nadmiarowy monolog Manz staje się jeszcze głośniejszy. Jej postać wydaje się wręcz zawłaszczać film swoją narracją, co najpełniej wybrzmiewa w samej końcówce. Ostatnie słowa voice-overa nie dotyczą dramatycznych wydarzeń na farmie, tragicznej śmierci brata Lindy, Billa, czy jej własnych, późniejszych losów, lecz poznanej na farmie przyjaciółki. Ta dziewczyna nie wiedziała, dokąd zmierza, ani co będzie robić. Nie miała żadnych pieniędzy. Może spotka się z tym chłopcem – Linda pozostaje przede wszystkim obserwatorką z zamiłowaniem do gawędziarstwa, sam film zaś wydaje się już mniej melodramatem, a bardziej opowieścią o młodej dziewczynie chłonącej świat z całą jego nieprzewidywalną dynamiką i różnorodnością. Właściciel farmy ginie, Bill także, życie jednak toczy się dalej, Abby wsiada do przypadkowego pociągu, Linda snuje swoje opowiadanie.
Ostatecznie ten wielowątkowy potok słów nie jest wcale tak odległy od wizualnej narracji filmu, pełnej przyrodniczych migawek i scen rodzajowych. Manz doskonale odczytuje jej wrażeniowość, przygodność zarejestrowanego materiału. Sprawia wrażenie sojuszniczki Malicka w jego buncie przeciw rygorom konwencjonalnie pojmowanej funkcjonalności. Wnosi też coś, czego zupełnie brakuje odgrywającym pierwszoplanowe role Richardowi Gere’owi i Brooke Adams, obojgu zdecydowanie zbyt delikatnym, zbyt zadbanym, o zbyt poprawnej wymowie, by można było w pełni uwierzyć w społeczne usytuowanie ich postaci.
Manz, która włóczyła się po nowojorskich ulicach, kiedy jej matka sprzątała budynki World Trade Center, ledwo wiążąc koniec z końcem, przemyca do filmu autentyzm życia pozbawionego ciepła domowego ogniska. W jej głosie słychać ten twardy, wyzywający ton, którego nabiera się, gdy ciągle trzeba się komuś stawiać, ukrywając własną słabość. Ta szorstkość, podwórkowy sposób mówienia i niedbała wymowa są niczym zanieczyszczenia na wyestetyzowanych, malarskich kadrach, o tyle zbawienne, że bez nich ta melodramatyczna historia z początku XX wieku zbliżyłaby się niebezpiecznie do ślicznej, kostiumowej ramotki.
Swoją drogą, czy pretensjonalny voice-over z późniejszych filmów Malicka, pełen ciężkawych, nadętych zdań niczym z kiepskiej poezji Rupi Kaur, nie jest jednym z pierwszych symptomów choroby, jaka zaczęła trawić styl reżysera, doprowadzając w końcu do tak fatalnych porażek jak Song to Song?
Tuż po Niebiańskich dniach, które były jej debiutem, Manz zagrała zaledwie w kilku filmach, po czym już w połowie lat 80. porzuciła aktorstwo i zajęła się domem. Powróciła na ekran dopiero w 1997 roku za sprawą Harmony’ego Korine’a, by zagrać w jego pierwszym filmie, Gummo. Rola Manz jest niewielka, ale jej udział ma znaczenie symboliczne. Anegdota głosi, że podarowała Chloë Sevigny denimową kurtkę z napisem Elvis, którą nosiła jako zadziorna punkówa w Out of the Blue (1980) Dennisa Hoppera. To trochę tak, jakby przekazywała pałeczkę nowym buntownikom kina.
Korine wymienia Out of the Blue jako jedną z głównych inspiracji dla swojego debiutu. Podobieństwo jest rzeczywiście wyraźne: młodzi bohaterowie Gummo próbują przyśpieszyć swoje dojrzewanie w reakcji na przemocowość i nędzę otaczającego ich świata w podobny sposób, co grana przez Manz Cebe. Ale film Korine’a ma również wiele wspólnego z Niebiańskimi dniami. Otwierający go voice-over, w którym dziecięcy głos ze szczegółami opisuje makabryczne skutki tornada w Xenii w Ohio, do złudzenia przypomina apokaliptyczne wizje Lindy. Tak jak ona, grani w większości przez amatorów bohaterowie Gummo czują jak gdyby przymus snucia najróżniejszych historii, a Korine pozwala im na swobodę.
Jeżeli Niebiańskie dni mogą wydawać się filmem o przemyślanej i rygorystycznej formie, do której wpuszczono nieokiełznany żywioł improwizacji, to Gummo sprawia na pozór wrażenie zupełnie przez ten żywioł owładniętego. Po dokładniejszym przyjrzeniu się, z chaosu epizodów, stopklatek, mniej lub bardziej dokumentalnych skrawków zaczyna wyłaniać się jednak całkiem precyzyjna struktura. Wątki przeplatają się rytmicznie, a całość trzyma się na niemal gatunkowej intrydze polowania na koty, zamknięta dodatkowo w surrealistycznej ramie niczym z ponurej parodii Alicji w Krainie Czarów.
Powiązanie obu tych filmów uświadomiło mi, że wielkie kino dla mnie opiera się przede wszystkim na równowadze między spontanicznością filmowej materii, którą stanowi żywa rzeczywistość, a jej estetyzacją, zamknięciem w klatce konwencji i formalnych zasad. Ta pierwsza raczej nigdy nie była w Hollywood szczególnie w cenie, trudno więc dziwić się, że Manz, która chyba zawsze była na ekranie bardziej sobą niż odgrywała jakąś postać, nie została w nim na dłużej. Jej bohaterki dorastały szybciej, niż powinny i to tempo udzieliło się jak gdyby także jej organizmowi. Zmarła zdecydowanie przedwcześnie 14 sierpnia 2020 roku, mając 58 lat.
Maciej Kryński
tekst niepublikowany