English

Praca to praca, a życie to życie [rozmowa z Aleksandrą Konieczną]

Kuba Armata
4/08/17
Aleksandra Konieczna, fot. Anna Jochymek

Nasze poczucie humoru na pewno pomagało nam grać. Sama historia i obrazy, które cały czas były z nami, są na tyle dołujące, że musieliśmy to jakoś odreagowywać. Wygłupialiśmy się nieludzko. Andrzej Chyra, który od czasu do czasu wpadał na plan, patrzył na nas i mówił, że to jakieś przedszkole. A my kopaliśmy się po tyłkach i śmialiśmy się w każdej możliwej chwili – mówi Aleksandra Konieczna, odtwórczyni roli Zofii Beksińskiej w filmie "Ostatnia rodzina". 

Kuba Armata: Oglądając fragmenty gdyńskiej konferencji prasowej "Ostatniej rodziny", odniosłem wrażenie, że filmowi Beksińscy, czyli pani, Andrzej Seweryn i Dawid Ogrodnik, ogromnie się ze sobą zżyliście. To chyba nie zdarza się zbyt często?

Aleksandra Konieczna: Nie mam zbyt dużego porównania, bo dopiero teraz zaczynam pracę na innych planach. Myślałam ostatnio o tym, że sporo moich koleżanek oraz kolegów gra w filmach całe lata i wiele z tego idzie w zapomnienie. A to moja pierwsza duża, poważna rola i od razu taki boom wokół filmu. Faktycznie było to wyjątkowe spotkanie, które zawdzięczamy talentowi Janka Matuszyńskiego. Zdjęcia trwały ponadmiesiąc, więc mieliśmy niewiele czasu, żeby się zżyć. Poczuliśmy jednak, że jesteśmy we właściwym miejscu, dzięki czemu w trakcie okresu przygotowawczego, prób, później zdjęć to wszystko płynęło. Jak nóż, który wchodzi w masło. 

Trudno wychodzi się z takich ról? Dawid Ogrodnik często był później Tomkiem Beksińskim, z kolei żona Andrzeja Seweryna mówiła, że po zejściu z planu przez jakiś czas jeszcze mówił i chodził jak Zdzisław. 

To pewnie zależy od roli. Mnie rola Zofii Beksińskiej nie kosztowała aż tak wiele. Nie musiałam w sobie niczego wzbudzać, eksperymentować, przeprowadzać mocnej wiwisekcji na mózgu czy wyobraźni, czego wymagają niektóre role. Zosia była przecież spokojna i prawdę mówiąc, dość nijaka. Żeby ją zagrać, sama musiałam się uspokoić i odrzeć ze wszystkich własnych, prywatnych dziwactw.

Odrzeć się z własnych dziwactw?

Tak. Pamiętam, kiedy całą trójką oglądaliśmy film po raz pierwszy podczas światowej premiery na festiwalu w Locarno. Na ogromnym ekranie i w wypełnionej sali na dwa tysiące widzów. Zaraz po projekcji była konferencja prasowa. I ani be me, ani me. Na nas samych film zrobił wtedy takie wrażenie jak na widzach. Konferencja nie przebiegała najlepiej i pamiętam, jak jeden ze szwajcarskich dziennikarzy zadał pytanie, czy ten film jest o rodzinie. Bo dla niego to raczej banda dziwaków. Mikrofon powędrował najpierw do mnie i zapytałam go, czy dla niego naprawdę to dziwacy, bo ja do tej roli właśnie ze wszystkich dziwactw musiałam się odrzeć. Nie mam raczej problemów z wchodzeniem w rolę. Normalna praca. Z wychodzeniem też staram się nie mieć, choć zdaję sobie sprawę, że czasem mogą się tu pojawić. Ale różnymi sposobami sobie ich nie życzę. Praca to praca, a życie to życie.

Rozgraniczenie tego nie dla wszystkich jest łatwe. 

No pewnie. Wybitny gitarzysta odkłada swój instrument do futerału, a następnie do szafy. My tak nie możemy zrobić. Chodzimy ze swoim instrumentem na co dzień, śpimy z nim. To dotyczy różnych sfer, ale przede wszystkim mózgu. Mówi się jednak, że używamy go tylko w czterech procentach, więc nie jest tak źle. Zostaje jeszcze sporo przestrzeni na role [śmiech]. 

Wspomniała pani o doświadczeniu Locarno. Tam tragiczna historia rodziny Beksińskich znana jest pewnie znacznie mniej, zresztą podobnie jak malarstwo Zdzisława. Recepcja filmu była inna niż w Polsce?

Premiera w Locarno była dobrą przepowiednią i miarą filmu. Rzeczywiście saga o Beksińskich, jak i malarstwo Zdzisława w Szwajcarii nie były specjalnie znane. Widzowie oglądali to zatem jako opowieść o jakiejś rodzinie. To mogła być każda familia, której nazwisko kończy się na "scy”. Ktoś nawet powiedział, że to nie tyle opowieść, co przypowieść o rodzinie. To dało mi dużą nadzieję odnośnie do recepcji filmu. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, jakie rozpęta się "zamieszanie”, ale czułam, że może mieć pewne wartości uniwersalne, a nie tylko polskie.

Pracując na planie, mieliście przeczucie, że robicie film, który może aż tak bardzo rezonować?

Być może producenci, bądź Janek, to przeczuwali, ale ja w ogóle nie miałam takiej świadomości. Pomysł Janka był odważny, niewiele powstaje filmów opartych na mastershotach. Ten film był świetnie rozpisany pod względem technicznym i scenograficznym. Czułam, że robimy bardzo dobre kino, ale jednak intymne, delikatne, mało efektowne, przez co mogło przepaść w percepcji widza. Nie mogłam marzyć, że film dostanie w Gdyni tyle nagród, w tym laur dziennikarzy i publiczności, bo one zazwyczaj nie idą w parze. A jeszcze nagroda dla Andrzeja i dla mnie. Miałam swój plan na tę rolę i odnalezienie się w tej konfiguracji. Ale wydawało mi się, że będzie na tyle mało efektowny, że pozostanie raczej niezauważony.

Nad rolami pracowaliście razem czy osobno?

I tak, i tak. Choć ja w ogóle za dużo nie pracowałam i byłam najbardziej leniwa z tej trójki. Starałam się korzystać ze swojej intuicji. Często dziennikarze mnie o to pytają, a ja naprawdę za bardzo się do tej roli nie przygotowywałam. Kiedy w trakcie konferencji prasowych słyszałam, jak mocno pracował Andrzej Seweryn czy Dawid Ogrodnik, to było mi głupio i myślałam sobie, za co ja wzięłam pieniądze. Czułam jednak intuicyjnie, że im mniej wiem jako Zosia, tym lepiej.

Za co ją pani polubiła?

Za cechy, których nie mam. Nie wierzę w przypadki. Myślę, że rola "przychodzi" po coś, w konkretnym momencie. Zatem Zofia przyszła do mnie, bądź ja do niej, z jakiegoś powodu. Żebym się mogła na coś otworzyć, czegoś uczyć. Kilka jej cech mnie zafascynowało. Właśnie tych, których nie mam, a być może chciałabym mieć. 

Jakie to cechy?

Bierność, stoicyzm, kompletny brak roszczeń.

Na czym polega fenomen Jana Matuszyńskiego, który występował tu przecież z pozycji debiutanta? Zarówno pani, jak i Andrzej Seweryn użyliście w stosunku do niego określenia "geniusz".

Z jednej strony wielki profesjonalizm i wybitne przygotowanie. Z drugiej poczucie zupełnej swobody, które miałam przy nim jako aktorka. Oczywiście nie polegało to na tym, że było mi wszystko wolno, ale na tym, że Janek był otwarty i mnie nie oceniał. Nigdy nie mówił do mnie: "to nie" albo "tak nie", tylko rozmawiał o sensach, znaczeniach. Mastershoty wymagały od nas wielu godzin prób. Czasem pojawiał się jakiś rozgardiasz. Pamiętam, jak pierwszego dnia Janek podniósł głos i powiedział: "Cisza, bo aktorzy mają jakieś propozycje". Pamiętam też jego skupione oczy. Czułam się traktowana nie przedmiotowo, a podmiotowo. Po prostu słuchana.

Dużo wychodziło od was w konstrukcji tych postaci?

W znakomitej większości to on prowadził, kapitanował. Wiedział, co chce osiągnąć, ale był otwarty na nieoczekiwane. Na przykład scena z wiatraczkiem, kiedy chłodzę nim synowi ziemniaki, by nie były za gorące. To był mój pomysł. Pod koniec drugiego dnia zdjęciowego została chwila i nagle Janek przypomniał sobie o mojej propozycji. Potem się okazało, że ona weszła do filmu i bardzo dużo opowiadała o relacji między matką a synem w krótkim czasie. Jego siła i talent polegają właśnie na tej otwartości.

Tragiczne losy Beksińskich przeplatane są specyficznym poczuciem humoru, choć przede wszystkim w relacji ojca z synem.

Zosia się na nie zgadzała, zresztą jak na wszystko inne [śmiech]. Nasze poczucie humoru na pewno pomagało nam grać. Sama historia i obrazy, które cały czas były z nami, są na tyle dołujące, że musieliśmy to jakoś odreagowywać. Wygłupialiśmy się nieludzko. Andrzej Chyra, który od czasu do czasu wpadał na plan, patrzył na nas i mówił, że to jakieś przedszkole. A my kopaliśmy się po tyłkach i śmialiśmy się w każdej możliwej chwili. Co nie przeszkadzało nam być gotowym i wejść w role, kiedy słyszeliśmy klaps. 

Wspomniała pani o obrazach, do których Zofia nie miała zbyt nabożnego stosunku. Traktowała je raczej jako część wystroju mieszkania. Na pani twórczość Beksińskiego robiła duże wrażenie?

Kiedyś z pewnością. Po premierze filmu byłam po raz drugi na dużej wystawie prac Beksińskiego w Suwałkach i trochę to zelżało. Może z tyłu głowy myślałam o ścierce, którą wypadałoby przetrzeć te obrazy, albo o odkurzaczu, którym należałoby to przelecieć? [śmiech] Bo taki Zosia miała do tego stosunek. Na pewno nie była muzą w klasycznym tego słowa znaczeniu.

Kiedyś mówiła pani, że nie ma w Polsce wielu dobrych, poważnych ról dla kobiet. Z czego to wynika?

Myślałam o aktorkach 45+ [śmiech]. Zastanawiam się, co miałabym robić, jeżeli nie grać, a grałam całe życie. Położyć się i czekać na śmierć czy nagle się w tym wieku przebranżowić? Wydaje mi się, że starość i mądrość nie są cenione w naszym kręgu kulturowym. A już kobieca mądrość, związana z jakąś dojrzałością, w ogóle nie jest szanowana. Raczej jest spychana, niezauważana. Jeżeli nie ma jej w życiu społecznym, kulturowym, w życiu osiedla, kawiarni, to nie ma jej też w sztuce. Jest w literaturze, ale na jej podstawie nie robi się filmów, a przynajmniej nie w Polsce. Mam nadzieję, że będzie się to zmieniać, ale nie wiem, czy dożyję. Myślę, że jak sobie nie wychodzę albo nie napiszę, to będzie problem. Chociaż Zofia Beksińska się zdarzyła.

Zdarzyło się coś kolejnego, jeśli chodzi o kino?

Teraz przyszła do mnie druga kobieta. Zupełnie na kontrze, bo to Iga Cembrzyńska. Janusz Kondratiuk robi film o ostatnich miesiącach życia swego brata Andrzeja. To przede wszystkim film o braterstwie, ale i o dwóch kobietach zaplątanych między nimi. Zadałam Januszowi pytanie, gdzie on w tej Zosi Beksińskiej zobaczył Igę Cembrzyńską. W zamyśleniu, patrząc na mnie, powiedział: "Niektórzy ludzie w ogóle nie wiedzą, jaki mają styl".

Powiedziała pani kiedyś, że chciałaby mieć takiego męża jak Zdzisław Beksiński. Wciąż aktualne?

Wolałabym tylko, żeby miał silniejszy układ pokarmowy [śmiech]. Andrzej Seweryn na początku pracy pomstował na Zdzisława, że co z niego za facet, skoro nigdzie nie zabierał swojej żony. A ja mu na to: "Andrzej, przecież on ledwo wyszedł poza dom i od razu miał rozwolnienie". Jak on mógł gdziekolwiek bywać? A ja bardzo lubię być na zewnątrz i podróżować, więc dorzucam ten silniejszy układ pokarmowy. Ale poza tym naprawdę uważam, że Zdzisław był świetnym gościem. Niewielu artystów tak odpowiedzialnych, wrażliwych, inteligentnych i z poczuciem humoru można dzisiaj spotkać.

Rozmawiał Kuba Armata

"Ostatnia rodzina"


Kuba Armata

Dziennikarz filmowy. Pisze m.in. dla "Kina”, "Magazynu Filmowego” i Wirtualnej Polski. Autor ponad dwustu rozmów z ludźmi kina m.in. z Davidem Lynchem, Darrenem Aronofskym czy Xavierem Dolanem. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych Fipresci.


czytaj także
Dystrybucja We really need you tonight. „Pięć diabłów” od dziś w kinach! 2/12/22
Dystrybucja „Zmysłowe i porywające”: krytycy chwalą „Pięć diabłów” 7/12/22
News Sprezentuj festiwal pod choinkę. Świąteczny voucher na 23. Nowe Horyzonty 8/12/22
Nowe Horyzonty VOD 268 powodów do radości. Świąteczna promocja Nowych Horyzontów VOD 13/12/22

Newsletter

OK