English

Denis Côté: Uwierz w ducha

23/07/19
Antologia duchów miasta, reż. Denis Côté

Przestałem tolerować filmy, które zakuwają widza w kajdany określonej konwencji i każą mu posłusznie czekać na szczęśliwe zakończenie. Kino, które chciałbym praktykować ma nawet mnie, jako twórcę, zostawić z pytaniami bez odpowiedzi. Lubię czuć się zagubiony, bezbronny i bezradny wobec moich filmów. 

Tekst powstał we współpracy z Papaya.Rocks.

Mateusz Demski: Lubisz horrory? W Antologii duchów miasta ukazujesz tydzień z życia prowincjonalnej mieściny, w której pojawia się grupa – jak można się domyślać – przybyszów z zaświatów. Wiem, że stoi za tym coś więcej, ale jednak krążysz wokół kina grozy.

Denis Côté: Jako nastolatek byłem kompletnym filmowym nerdem, zapatrzonym w klasyczne horrory. Wiedziałem wszystko na temat kina grozy. Znałem dosłownie każdy tytuł, który miał cokolwiek wspólnego z tym gatunkiem. Koledzy mówili, że jestem chodzącą encyklopedią, zasypywałem ich szczegółowymi informacjami o George'u Romero, Dario Argento i Lucio Fulcim. Poza tym nigdy nie ukrywałem, że zawsze chciałem pobawić się tą wiedzą na ekranie. Widzowie często podchodzili do mnie po pokazach i pytali: „kiedy w końcu zrobisz swój horror?”. Teraz, kiedy mam 45 lat, perspektywa nakręcenia konwencjonalnego horroru o monstrum „wyskakującym” niespodziewanie na ekran, wydaje mi się śmieszna. Chyba jestem za dużym snobem, by porywać się na takie rzeczy.

To znaczy?

W pewnym momencie zacząłem cierpieć na alergię, która objawia się brakiem tolerancji na gatunkowe i estetyczne klisze. Przestałem akceptować filmy, które zakuwają widza w kajdanki określonej konwencji i każą mu posłusznie czekać na oczywiste zakończenie. Kino, które chciałbym praktykować ma nawet mnie, jako twórcę zostawić z pytaniami bez odpowiedzi. Lubię czuć się zagubiony, bezbronny i bezradny wobec moich filmów. Tym samym dążę do obalenia dyktatury całkowitego poznania i przejrzystych odpowiedzi. Antologia duchów miasta jest filmem otwartym. Możesz posłużyć się wieloma różnymi drzwiami, by do niego wejść. Zaczyna się niczym ekstremalnie leniwe slow cinema oparte o surowy realizm, a następnie gwałtownie skręca w kierunku zjawisk nadprzyrodzonych i tytułowych duchów. Wszystko po to, by przemycić opowieść o lęku przed obcym, a także o uprzedzeniach wobec etnicznego zróżnicowania, które zachodzi w naszych społeczeństwach. Ale ostatecznie każdy widz, może podłożyć sobie pod ten obrazek co tylko zechce: własne emocje, doświadczenia, przekonania. Powtarzam – nie robię filmów w oparciu o odpowiedzi, tylko o pytania. Bo jak wytłumaczyć fakt, że jedna z moich bohaterek nagle unosi się nad ziemią i zaczyna lewitować na wysokości kilkunastu metrów? Nie mam zielonego pojęcia!

Jak wspomniałeś figurę obcego reprezentowaną przez twoje duchy, pomyślałem, że po seansie zaskoczył mnie twój wybór miejsca akcji. Wydaje mi się, że Kanada, a tym bardziej prowincja Quebec nie jest oczywistym wyborem jak na metaforę gorączki kryzysu migracyjnego.

Dokładnie. Quebec nie jest pierwszym skojarzeniem jakie mamy w kontekście migracji. Tylko trzeba zwrócić uwagę, że za prezydentury Donalda Trumpa, zaczynają one sięgać również naszego regionu. Rodziny, których wnioski o stały pobyt zostały odrzucone i które nie wywalczyły stałego miejsca zameldowania w Stanach, mają świadomość, że są na celowniku służb i w każdej chwili mogą zostać deportowani. Dlatego wiele z nich coraz częściej decyduje się przekroczyć granicę. Wtedy ich pierwszym przystankiem jest Quebec. To stosunkowo nowe, ale zauważalne zjawisko. Dwa lata temu, na przestrzeni dwóch, może trzech miesięcy, kanadyjska policja przechwyciła tam około czterech tysięcy Azjatów i Nigeryjczyków.

Antologia duchów miasta jest na pewnym poziomie odczytania opowieścią o irracjonalnej blokadzie i społecznych nastrojach.

Od razu przypominają mi się sceny z uchodźcami uciekającymi na statkach, łódkach, tratwach. W przypadku Kanady jest również dramatycznie?

Proszę cię… Wielu z nich zamówiło taksówki w stanie Nowy Jork i podjechało pod kanadyjską granicę. Później wystarczyło przejść kilka kilometrów przez las i byli w Quebecu. Nie musieli się przedzierać ani przez zasieki, ani przez mury. Nie musieli uciekać przed strażnikami patrolującymi granice. Co prawda, na miejscu czekali na nich policjanci, ale witali ich z uśmiechami na twarzy, nikt nie stosował wobec nich siły czy przymusowych zatrzymań. Przechodząc do sedna – nasz kraj jest na tyle bogaty, otwarty i humanitarny, by duża część tych ludzi mogła tutaj zostać. Problem pojawił się w momencie spotkania migrantów z mieszkańcami Quebecu. Ludzie z francuskojęzycznej prowincji Kanady obawiali się tej konfrontacji. Byli zszokowani, towarzyszyła im myśl, że w ten sposób zostaną wytrąceni z poczucia komfortu i pozbawieni własnej tożsamości. Nie kierował nimi rasizm, ale zwykły strach przed nieznajomymi i brak zaufania w stosunku do ludzi, których nie znali. Antologia duchów miasta jest zatem, na pewnym poziomie odczytania, opowieścią o irracjonalnej blokadzie i społecznych nastrojach.

Temat na czasie, tym bardziej w kontekście Berlinale, na którym się spotykamy. Jeździsz na ten festiwal od kilku lat, udzielasz wywiadów, pojawiasz się w nagłówkach „Cahiers du Cinema”. Biorąc to pod uwagę, musisz mieć wielkie wsparcie ze strony kanadyjskiego przemysłu filmowego.

Wielkie jak wielkie. Pierwszy film, czyli Drifting States, zrobiłem za dokładnie 30 tysięcy dolarów. Szczęśliwie pojechałem z nim na festiwal w Locarno, gdzie zdobyłem Złotego Lamparta. Później miałem krótki epizod w Bułgarii. Tam zrealizowałem Our Private Lives. W pewnym momencie instytucje w Kanadzie faktycznie doszły do wniosku, że jestem gościem, który świetnie radzi sobie w międzynarodowym obiegu festiwalowym. Że stałem się w pewnym sensie ich towarem eksportowym, dlatego też coraz częściej zaczęto przyjmować mnie z otwartymi ramionami. Mam wrażenie, że pomyśleli sobie: „inwestując w filmy Côté, mamy szansę zaprezentować Quebec na tak ważnych wydarzeniach, jak festiwal w Berlinie”. No i mieli racje.

Czyli teraz żyjesz jak paniszcze!

Wprost przeciwnie. Nie myśl, że jestem obsypywany złotem. Po trzynastu latach w zawodzie i jedenastu zrealizowanych filmach, wciąż nie otrzymuje oszałamiających dotacji. I nawet o to nie zabiegam. Kiedy przy Vic + Flo zobaczyły niedźwiedzia przyznano mi 2,2 miliona dolarów, a w ramach Curling zaoferowano pomoc trzech asystentów, to absolutnie zgłupiałem. Nie miałem pojęcia, co zrobić z tym kapitałem. Wynika to chyba z faktu, że nigdy nie realizowałem produkcji telewizyjnych, nie przyjmowałem komercyjnych zleceń, nawet nie pomyślałem o tym, żeby zapisać się do zrzeszenia kanadyjskich filmowców. Wolę trzymać się na przedmieściach tego przemysłu. Kolejny film, który właśnie skończyłem, zrobiłem za kwotę ośmiu tysięcy, co w przypadku niektórych hollywoodzkich produkcji nie wystarcza na opłacenie jednodniowego cateringu. Dla mnie jest to wystarczająco dużo. 

No właśnie, wspomniane ograniczenia znowu zdają ci się być na rękę. Można odnieść wrażenie, że właśnie stąd w Antologii duchów miasta wzięła się taśma 16 mm i ziarniste, pobrudzone, kolorystycznie przytłumione zdjęcia. 

Na początku ustaliliśmy lokację. Cały film nakręciliśmy w wiosce położonej jakieś 40 minut od Montrealu. Latem są to piękne, malownicze tereny – nasycone kolorami, zalane słońcem, pełne kwitnących lasów. Natomiast zimą wyglądają jak po uderzeniu bomby. Wszystko dookoła jest martwe, ponure, przypomina coś na kształt opuszczonej, postapokaliptycznej ziemi. Ten krajobraz podsunął nam pomysł, by kręcić na taśmie 16 mm. François Messier-Rheault, mój operator, powiedział – „no, słuchaj, robimy film o duchach w scenerii, która przyprawia o smutek i stany depresyjne, więc powinniśmy oddać to również na poziomie formy”. Ostatecznie podjęliśmy decyzję o pozostawieniu wszystkich brudów, nieostrości, zaciemnień na drugim planie i innych niedoskonałości. Nie dokonaliśmy obróbki w postprodukcji, zrezygnowaliśmy z korekty i koloryzacji obrazu. Wszystko na potrzeby tej specyficznej atmosfery. Nie chodziło o stylizację na hipsterski look, ale o poetyckiego ducha.

Chcę, żeby po tym filmie mówiło się: „to film Denisa Côté, to jego sygnatura”. A nie tworzyło się analizy pod kątem popmodernistycznego odczytania.

I jako były krytyk filmowy nie szukałeś inspiracji u starszych kolegów? 

Myślę, że był to wynik przypadku, a nie kalkulacji. Wiem, że dziwnie zabrzmi to z ust totalnego kinofila i byłego krytyka, ale nigdy nie czułem potrzeby korzystania z cudzych dokonań, topienia się w intertekstualnych odwołaniach i oglądania filmów w celu poszukiwania inspiracji. No dobra, wspomniana dziewczyna unosząca się nad ziemią może przywoływać Piera Paolo Passoliniego czy Claude'a Sauteta. To samo można powiedzieć o pomyśle na bohatera zbiorowego, który często – zresztą słusznie – kojarzy się widzom z filmami Roberta Altmana, gdzie w ciągu 90 minut poznajemy 35 kluczowych dla opowieści postaci i ostatecznie to właśnie ta grupa staje się głównym protagonistą. Tyle że w moim przypadku był to odruch całkowicie bezwarunkowy, niezaplanowany. Chcę, żeby po tym filmie mówiło się: „to film Denisa Côté, to jego sygnatura”. A nie tworzyło się analizy pod kątem popmodernistycznego odczytania.

Zawsze wydawało mi się, że trudno zmienić nasze stare nawyki, przyzwyczajenia. Sam powiedziałeś: byłeś i nadal jesteś chodząca encyklopedią.

W dniu, w którym porzuciłem krytykę, przestałem skupiać się na tym, kto w danym momencie  odciska na mnie swoje piętno i kto jest na czele mojej prywatnej stawki. Kiedy pod koniec lat dziewięćdziesiątych i początku lat dwutysięcznych pracowałem w magazynie „ici”, zachwycałem się nowym kinem azjatyckim na czele z Tsai Ming-liangiem, Jia Zhanke czy Apichatpongiem Weerasethakulem. Ale w moim debiucie nie znajdziesz ani grama tej fascynacji. Drifting States powstał na białych, nigdy wcześniej niezapisanych stronach. Mimo to przez lata traktowano mnie jako krytyka filmowego, który świadomie korzysta ze swojego teoretycznego zaplecza, by zaimponować znajomością dokonań swoich ulubionych filmowców. Nie znosiłem tego. Nie twierdzę, że moje filmy są lepsze i bardziej innowacyjne od innych, ale staram się za wszelką cenę unikać konwencji.

Ja będę drążyć ten wątek inspiracji, bo przecież Antologia duchów miasta to adaptacja.

Kolejny zbieg okoliczności. Nigdy nie przeczytałem i nie przeczytam książki z myślą o adaptacji. W tym przypadku było podobnie. Poemat kanadyjskiej autorki Laurance Olivier wpadł w moje ręce przypadkiem, ale stał się zaledwie iskrą do powstania tego filmu. Ten tekst był zbyt poetycki i niejasny, miejscami zbyt pourywany i anarracyjny, by mógł z niego powstać jakikolwiek scenariusz. W efekcie zaczerpnąłem stamtąd jakieś pięć, no może dziesięć procent. Użyłem oryginalnego tytułu, imion kilku bohaterów, fragmentów dotyczących przyjęcia wigilijnego i wypadku, czy też samobójstwa, które urasta do rangi lokalnej tragedii. I tyle. Wszystko inne, włącznie z porą roku, postacią burmistrza i przybyszami z zaświatów, było wynikiem mojej twórczej ingerencji.

Jak ci się wydaje, istnieje życie po śmierci?

Nie jestem ezoterykiem. Nigdy nie posiadłem tajników wiedzy tajemnej. Ale chciałbym wierzyć, że istnieje choć cień szansy na to, że martwi żyją pośród nas. Myślę, że taka perspektywa mogłaby wiele zmienić. Sprowokować do namysłu nad tajemniczą naturą świata. Ludzie przestaliby obawiać się wszystkiego dookoła siebie. I może zdobyliby się na większą tolerancję wobec samych siebie.

Antologia duchów miasta w programie 19. MFF Nowe Horyzonty

Pełna wersja wywiadu na  Papaya.Rocks


czytaj także
Dystrybucja We really need you tonight. „Pięć diabłów” od dziś w kinach! 2/12/22
Dystrybucja „Zmysłowe i porywające”: krytycy chwalą „Pięć diabłów” 7/12/22
News Sprezentuj festiwal pod choinkę. Świąteczny voucher na 23. Nowe Horyzonty 8/12/22
Nowe Horyzonty VOD 268 powodów do radości. Świąteczna promocja Nowych Horyzontów VOD 13/12/22

Newsletter

OK