English

Jako pesymista nie tworzyłbym filmów [rozmowa z Fredem Kelemenem]

Mateusz Demski
10/08/17
Fred Kelemen, fot. Laura Ociepa

Myślę, że wszyscy do jakiegoś stopnia odciskamy na sobie swoje piętno. Wpływ jest zatem wzajemną reakcją – może być większą, mniejszą, ale zawsze polega na swoistej wymianie: pomysłów czy punktów widzenia – mówi Fred Kelemen, reżyser, operator, mistrz długich ujęć, operowania światłem i cieniem, metaforyki kadru i dyskretnej emocjonalności przekazu. W tym roku widzowie Nowych Horyzontów mogą zapoznać się z jego twórczością w ramach retrospektywy. 

Mateusz Demski: Spotykamy się we Wrocławiu przy okazji pana retrospektywy. To chyba odpowiedni moment, aby cofnąć się w czasie do rodzinnego Berlina. Jaki wpływ wywarło na panu to miasto?

Fred Kelemen: Nie mam pojęcia. Bardzo trudno ocenić wpływ z perspektywy miejsca, w którym się urodziłeś. 

Mimo wszystko odnoszę wrażenie, że Berlin wpłynął na pana postrzeganie świata. Studiował pan tam nie tylko malarstwo, muzykę, teatr, ale także filozofię i teologię. Kiedy spośród tych szerokich zainteresowań wyłoniło się kino?

To było zaraz po ukończeniu szkoły. Rzeczywiście w tym czasie zajmowałem się różnymi dziedzinami sztuki, ale wciąż towarzyszyły mi pytania o to, którą ścieżką powinienem podążyć. W pewnym momencie poczułem naturalną potrzebę wyrażenia się poprzez ruch, a nie przez statyczne obrazy. Najbardziej odpowiedni w realizowaniu tego postanowienia wydawał się język filmowy. Oczywiście byłem świadomy, że urzeczywistnienie własnego projektu łączy się z pozyskaniem funduszy, zatrudnieniem kilkunastoosobowej ekipy i wynajęciem sprzętu, dlatego też zdecydowałem się pójść do szkoły filmowej. Tam otrzymałem szansę na realizację swoich pierwszych pomysłów.

Jak wspomina pan lata spędzone w szkole filmowej? Czy pozwoliły one otworzyć oczy młodemu, aspirującemu twórcy?

To był przede wszystkim bardzo twórczy czas. Może nie zawiązywałem wtedy zbyt bliskich znajomości z kolegami ze szkolnej ławy, ale za to spotkałem się tam z liberalnym podejściem, które dawało młodym studentom szansę na rozwój. To nie było miejsce, w którym nauczyciele już na wstępie decydowali o kierunku, w jakim zostanie poprowadzona nasza twórcza ścieżka. Wprost przeciwnie. Otrzymaliśmy wiele wolności, dzięki czemu każdy z nas mógł się rozwijać w całkowicie indywidualny sposób.

Wspomina pan o braku zażyłych znajomości, jednak na pana drodze na etapie studiów pojawił się Béla Tarr. Chyba właśnie wtedy znalazł pan swoją bratnią duszę.

Poznaliśmy się w styczniu 1990 roku. Béla prezentował wówczas swoją retrospektywę w Berlinie. Pamiętam, że trafiliśmy na siebie w kawiarni. Siedzieliśmy przy osobnych stolikach i nie nawiązaliśmy wówczas szczególnego kontaktu. W kolejny poniedziałek spotkaliśmy się w szkole filmowej. Wtedy zapytał mnie, czy pamiętam go z kawiarni, a także o to, co tak właściwie tutaj robię. Kiedy dowiedział się, że jestem studentem, zaproponował mi udział w swoich trzydniowych warsztatach. Zgodziłem się, mimo że nie były one skierowane do mojego rocznika, a do dużo starszych kolegów. Od tamtej pory pozostawaliśmy w stałym kontakcie, spotykaliśmy się za każdym razem, kiedy tylko odwiedzałem swoją rodzinę na Węgrzech. W 1995 roku w czasie mojej kolejnej wizyty, zaproponował mi pracę przy swoim najnowszym projekcie, którym była "Podróż po Nizinie Węgierskiej". Tak zaczęła się nasza współpraca.

W tym samym roku na pana drodze pojawiła się kolejna wyjątkowa osoba. Jak wyglądało pierwsze spotkanie z Susan Sontag? 

W 1995 roku przyjechałem do Nowego Jorku, promując swój debiutancki film "Przeznaczenie". Susan wiedziała o moim pobycie i postanowiła się ze mną skontaktować. Spotkaliśmy się kilka dni później w jej mieszkaniu. W czasie wspólnego śniadania odbyliśmy bardzo długą rozmowę o dręczących nas tematach, które dotyczyły nie tylko kina. Po tym pierwszym zetknięciu postanowiliśmy pozostać w ścisłym kontakcie, a nasza korespondencja sprowadziła się do licznych wiadomości mailowych. Wiele lat później – wydaje mi się, że w 2005 roku – spotkaliśmy się ponownie w Nowym Jorku, tym razem przy okazji mojej retrospektywy. Susan przychodziła do kina każdego wieczoru, oglądała moje filmy, a każdy dzień kończyliśmy w pobliskiej restauracji.

Wydaje się, że łączyła państwa szczególna relacja. Czy Susan Sontag była pana przyjaciółką?

Myślę, że byliśmy sojusznikami, sprzymierzeńcami.

Te spotkania musiały wywrzeć ogromny wpływ na sposób, w jaki postrzega pan kino.

Kolejny raz pyta mnie pan o pewien wpływ i niestety znowu nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Myślę, że istnieją powody, dla których tacy, a nie inni ludzie pojawiają się na naszej drodze. Fakt, że spotkałem akurat Bélę, który miał tożsame podejście do sztuki filmowej, było czymś niesamowitym. Jego prace okazały się podobne do moich pod względem skupienia na muzyce, refleksji nad poszczególnymi scenami czy doboru lokacji. Béla pomógł mi jednak to wszystko uporządkować i skoncentrować się na tym, co rzeczywiście dla mnie ważne. Oczywiście przez wszystkie lata spędzone na planie czy uniwersytecie poznałem wiele osób, ale z żadną z nich nie nawiązałem tak szczególnej więzi. Ale z drugiej strony myślę, że wszyscy do jakiegoś stopnia odciskamy na sobie swoje piętno, a każdy moment naszego życia zostawia po sobie jakieś trwałe ślady. Wpływ jest zatem wzajemną reakcją – może być większą, mniejszą, ale zawsze polega na swoistej wymianie: pomysłów czy punktów widzenia.

Skoro mówimy o punktach widzenia, odnoszę wrażenie, że zmieniły się one w pana przypadku wraz z sięgnięciem po kamerę. W debiutanckim "Przeznaczeniu" z rodzinnego Berlina Zachodniego przeniósł się pan na drugą stronę zburzonego muru. Opowiedział pan o degradacji i alienacji... posttotalitarnego świata.

Nie powiedziałbym, że kiedykolwiek zmieniłem spojrzenie czy perspektywę. Część mojej rodziny pochodzi z Węgier, więc zawsze miałem wgląd na to, co dzieje się po drugiej stronie. Poza tym zawsze byłem wolny od podziałów: spoglądania na Zachód z perspektywy Wschodu i odwrotnie. Nigdy nie nazwałbym się również reżyserem zakorzenionym w narodowych tradycjach, określiłbym się raczej mianem twórcy europejskiego. Zawsze interesowało mnie bowiem jedno, a mianowicie portretowanie wszystkich zakamarków naszego kontynentu w najbardziej realistyczny sposób. Tym samym nigdy nie kreowałem światów, a ukazywałem go tylko takim, jakim jest. Pokazywałem miejsca, w których rany społeczeństwa pozostają wciąż otwarte i widoczne.

Pana bohaterowie to często bezdomni, bezrobotni, jednostki porzucone przez system. Wydaje się, że jest pan strasznym pesymistą.

Gdybym był pesymistą, nigdy nie tworzyłbym filmów. Myślę, że jestem po prostu realistą.

Zawiesił pan jednak swoją działalność reżyserską na ponad dziesięć lat. Może między "Upadkiem" a "Sarajewa pieśni o nieszczęściu" dosięgnął pana wspomniany smutek?

Raczej nadmiar innych obowiązków. W 2005 roku, kiedy skończyłem pracę nad "Upadkiem", razem z Bélą Tarrem rozpoczęliśmy zdjęcia do "Człowieka z Londynu". Trwało to kilka lat, a zaraz potem pochyliliśmy się nad kolejnym wspólnym projektem, którym był "Koń turyński". Nie ukrywam, że było to bardzo czasochłonne zajęcie, ale nie mogliśmy w żaden sposób tego przyspieszyć. Zdjęcia są najważniejszym elementem każdego filmu, sprowadzają się do momentu podjęcia decyzji, kreowania filmowego świata, niezależnie od tego, co napisaliśmy wcześniej. Nie zapominajmy również o tym, że pracowałem jednocześnie nad jednym filmem w Izraelu, zrealizowałem kilka spektakli teatralnych, a także regularnie prowadziłem zajęcia z moimi studentami. Tym samym do prac nad moim tryptykiem "Sarajewa pieśni o nieszczęściu" mogłem przystąpić dopiero w 2014 roku.

Trudno pogodzić tak różne doświadczenia?

Nie wydaje mi się, abym łączył jakieś skrajne doświadczenia. Praca na planie i rozmowa ze studentami sprowadzają się do tego samego przedmiotu moich filmowych poszukiwań, a także rozważań nad istotą kina. Tym samym nie dostrzegam tutaj przeciwstawnych biegunów, raczej pewną spójną całość. To samo zresztą może pan dostrzec w moich filmach. Jestem ich reżyserem, scenarzystą, producentem, operatorem, niejednokrotnie biorę też odpowiedzialność za dźwięk. Myślę, że od samego początku chciałem mieć po prostu pełną kontrolę nad kształtem dzieła. Kino traktuję bowiem w sposób holistyczny, jest ono dla mnie całościowym artystycznym związkiem.

Myśli pan, że ten artystyczny związek, któremu pozostaje pan wierny od prawie ćwierćwiecza, może w jakikolwiek sposób wpływać na zastaną przez nas rzeczywistość? Czy to w ogóle możliwe?

Film z pewnością nie może zmienić świata, ale może stymulować i uwrażliwiać ludzi. 

Mówi pan to z własnego doświadczenia?

Tak, ponieważ kino głęboko mnie naznaczyło. Wywarło wpływ na mojego ducha.

Rozmawiał Mateusz Demski


Mateusz Demski

Urodzony w 1993 roku. Publikuje między innymi w "Czasie Kultury”, "Dzienniku Zachodnim”, "Popmodernie", "artPapierze" i "Reflektorze”. W wolnych chwilach poszerza kolekcję gadżetów z "Gwiezdnych Wojen”.


czytaj także
Dystrybucja We really need you tonight. „Pięć diabłów” od dziś w kinach! 2/12/22
Dystrybucja „Zmysłowe i porywające”: krytycy chwalą „Pięć diabłów” 7/12/22
News Sprezentuj festiwal pod choinkę. Świąteczny voucher na 23. Nowe Horyzonty 8/12/22
Nowe Horyzonty VOD 268 powodów do radości. Świąteczna promocja Nowych Horyzontów VOD 13/12/22

Newsletter

OK