English
We really need you tonight. „Pięć diabłów” od dziś w kinach!

- Postałbym z wędką. To rodzaj slow cinema - mówi Roman Gutek o swoim oglądaniu filmów i zaczynającym się festiwalu, a także jak chciałby spędzać swój wolny czas.

Rozmowa z Romanem Gutkiem twórcą i dyrektorem Międzynarodowego Festiwalu Filmowego T-Mobile Nowe Horyzonty.

Magdalena Felis: Brałam ostatnio udział w szkoleniu, jak z zespołem osiągnąć sukces przy jakimś przedsięwzięciu. Jednym z najważniejszych pytań, które musieliśmy sobie postawić, było: Po co to robimy? Szczera odpowiedź dużo pokazuje. Po co Pan wciąż robi ten festiwal?

Roman Gutek: - Bo muszę zarabiać na chleb i rachunki (śmiech). I za bardzo nie potrafię robić czegoś innego.

A piętnaście lat temu?

- Chciałem promować w Polsce nieznanych twórców. Po dyskusyjnych klubach filmowych, Warszawskim Festiwalu Filmowym, po założeniu Gutek Film potrzebowałem czegoś nowego, nowe pomysły mnie napędzają. Poza tym świat był wtedy inny - internet nie był tak rozwinięty, filmów nie było w sieci, czekało się na nowe tytuły. Z Jakubem Duszyńskim oglądaliśmy na festiwalach mnóstwo filmów, pokręconych, niszowych, radykalnych, dla których nie było miejsca w dystrybucji. Żeby je pokazać, potrzebowaliśmy nowego festiwalu. Nowych Horyzontów.

Inne pytanie z tych warsztatów: Jak poznać, że się udało?

- Ludzie mnie pytają: Panie Romanie, dlaczego w programie festiwalu nie ma nowego filmu Apichatponga Weerasethakula "Cemetery of Splendor"? I to nie jedna osoba, tylko kilkanaście! To jest kino dla hardcore'owych kinomaniaków! I my mamy takich widzów. Te nazwiska, które nie miały żadnych szans w kinie mainstreamowym, u nas są gwiazdami. To znak, że się udało. A "Cemetery of Splendor" pokażemy w przyszłym roku.

Ogląda Pan czasem filmy z tą nowohoryzontową publicznością?

- Na festiwalu już raczej nie, bo widziałem je wcześniej. Ale ta publiczność jest fantastyczna. Czasem wchodzę na chwilę do sali, kiedy pokazujemy jakiś trudniejszy film. Nasłuchuję, co się dzieję. Lubię potem rozmawiać na forum, chociaż ostatnio tam mniejszy ruch - ludzie chyba wolą Facebooka, gdzie wystarczy kliknąć "lubię" albo "nie lubię".

A Pan gdzie lubi oglądać filmy?

- Na wyjazdach, na festiwalach właśnie, gdzie zapominam o bożym świecie, zostawiam wszystko, nie zabieram ze sobą komputera. Wchodzę w ten sztuczny świat obrazów, najlepiej w samotności, nie lubię oglądać filmów w większym gronie. Bo ktoś musi wyjść, komuś się nie podoba, ktoś się wierci. Każdy ma prawo - ja to rozumiem! Ale wolę sam.

Jest Pan zawodowym widzem?

- Nie, i to mnie cieszy. Zawsze jak było mi źle, to szedłem do kina. I pomagało. Bo znajdowałem tam takich samych ludzi jak ja. Którzy zadawali sobie takie same pytania. Może trochę uciekałem od świata - każdy coś tam przecież dźwiga. Ale ja nie narzekam, niczego nie żałuję, niczego nie chciałbym zmieniać. Pamiętam, jak z Aliną, już moją narzeczoną, i jej koleżanką poszliśmy na drugim roku studiów na "Zwierciadło" Tarkowskiego w DKF-ie "Kwant". Ja na tym filmie odleciałem, a one były pogubione, nie rozumiały. Dla mnie wszystko było czytelne. Czyste kino. Takie filmy chciałbym oglądać. Podobnie miałem z "Jak daleko stąd, jak blisko" Konwickiego. Na tych filmach odkrywałem, czym jest kino. Że ono może więcej niż literatura, niż teatr. Pokazać coś, co nie istnieje - jak duchy Konwickiego. Odbierałem kino intuicyjnie, nie miałem wtedy żadnych narzędzi - poznawałem później.

Jak?

- Na zajęciach z antropologii kina u Aleksandra Jackiewicza w Instytucie Sztuki PAN. Przez kontakt z innymi - Marią Janion, Ludwikiem Stommą, Wiesławem Juszczakiem, Andrzejem Wernerem, Rafałem Marszałkiem, Lechem Sokołem od teatru. Miałem szczęście do ludzi - w dzieciństwie, które spędziłem na wsi, na Lubelszczyźnie, miałem sąsiada, który poszerzył moje horyzonty. Dźwigał jakąś tajemnicę - cudem przeżył obóz, przymusowe roboty. Był samotnikiem, dziwakiem. Pierwszy we wsi miał telewizor, gramofon. U niego pierwszy raz na okładce płyty przeczytałem "Mahler". Hodował pszczoły, rozmawiał z nimi. Podrzucał mi książki, uczył patrzenia na świat, na kolory. Zimą biegaliśmy na nartach - mama pakowała mi do plecaka kiełbasę, którą potem na jałowcu piekliśmy, przy dwudziestu stopniach mrozu. Wtedy stawałem się tym, kim jestem.

Gdyby miał Pan wybrać trzy filmy, które w tym roku zobaczy z widzami, to jakie by to były?

- Na pewno "Syn Szawła" László Nemesa, który był wydarzeniem tegorocznego Cannes, przejdzie do historii kina. Holocaust - jeden z moich obsesyjnych tematów - opowiedziany z indywidualnej perspektywy. "The Lobster" Lanthimosa - co za wyobraźnia! Poprzez surrealną formę przypomina mi trochę filmy Luisa Buñuela. Kapitalne! "Zabójczyni" Hou Hsiao-hsiena - dawno nie widziałem tak pięknego filmu, choć brzmi to banalnie. Mądry głos przeciwko przemocy, wojnie. I jeszcze Lav Diaz - bo nie mogę pominąć czołowego przedstawiciela slow cinema, nurtu, który, im jestem starszy, tym jest mi bliższy. Te filmy mają to, czego w kinie szukam: ciszę, melancholię, dramaturgiczny i estetyczny minimalizm, kontemplacyjny, powolny rytm.

Obiecałam, że to nie będzie wywiad tylko o kinie. Że porozmawiamy o wędkowaniu. Więc muszę zapytać: czy łowi Pan ryby?

- Teraz nie łowię, ale kiedyś łowiłem.

Na spinning, na przynętę?

- Na spinning nie, nigdy nie miałem takiej wędki. Jeździłem na kolonie na Mazury, robiłem wędkę z patyka i żyłki. Na robaki udawało mi się łowić okonie.

A teraz postałby Pan z wędką nad wodą?

- Postałbym. Tak. To rzeczywiście slow cinema. Pokazywany na Nowych Horyzontach "Los muertos" Lisandra Alonso widzowie nazywali "filmem dla wędkarzy"…

Rozmawiała Magdalena Felis


czytaj także
Dystrybucja „Zmysłowe i porywające”: krytycy chwalą „Pięć diabłów” 7/12/22
News Sprezentuj festiwal pod choinkę. Świąteczny voucher na 23. Nowe Horyzonty 8/12/22
Nowe Horyzonty VOD 268 powodów do radości. Świąteczna promocja Nowych Horyzontów VOD 13/12/22
Dystrybucja Kalendarz premier Stowarzyszenia Nowe Horyzonty na 2023 rok 15/12/22

Newsletter

OK